Czytelnia – polecane

Aleksander Ścios

ZA WSZYSTKICH KTÓRZY NIE DAJĄ SIĘ ZWYCIĘŻAĆ ZŁU

Długi czas zadawałem sobie pytanie – co napisać w 30 rocznicę śmierci księdza Jerzego, jakimi słowami wyrazić myśli towarzyszące tym szczególnym dniom?

Rzecz tym trudniejsza, że podczas obecnej rocznicy jesteśmy świadkami wyjątkowo nikczemnego spektaklu, który winien raczej wywołać ostry sprzeciw niż skłaniać do wyważonej refleksji. Czy zatem reagować na słowa hierarchów i fałszywe gesty lokatora Belwederu, czy też zignorować je, ze świadomością, że beneficjenci tego państwa nie mogą już splugawić świętości księdza Jerzego? Polemizować z tezami usłużnych historyków i ludzi mieniących się dziennikarzami, czy zlekceważyć to marne tchórzostwo, które dla własnych celów próbuje zadeptać prawdę o zabójstwie Kapelana Solidarności?

On, nawet dziś wybaczyłby tym ludziom… Ja nie potrafię.

Nie próbuję nawet pytać – jak ten, który zbudował swoją pozycję na nienawiści i rozpętał walkę z krzyżem, może dziś zawłaszczać postać Kapłana i ma czelność przywoływać Jego świętość? Jaki dekalog wyznaje kardynał, który gnębi przyjaciela księdza Jerzego i wspiera rzeczników „pojednania” z moskiewskimi bandytami?

Nie wiem również, jak miałbym uzasadnić haniebny wymiar tego spektaklu, skoro większość moich rodaków widzi w takich postaciach godnych przedstawicieli państwa i Kościoła, a wydarzenia sprzed 30 lat traktuje jako zamknięty „temat historyczny”? Bezmiar fałszu sączonego dziś Polakom, skłania raczej do postawienia innych pytań: po co nam świadomość, że poprzez zabójstwo księdza Jerzego władcy PRL-u zrealizowali plan, którego zwieńczeniem był okrągły stół i tzw. transformacja ustrojowa? Kto zaakceptuje prawdę, że komunistyczne kłamstwo o śmierci Kapelana Solidarności jest fundamentem na którym zbudowano III RP, a ci wszyscy, którzy od trzech dekad strzegą tajemnic mordu założycielskiego i utwierdzają Polaków w farsie „procesu toruńskiego”, są zakładnikami sprawców i przyjęli brzemię zbrodniczej odpowiedzialności?

Biada społeczeństwuktórego obywatele nie rządzą się męstwem!” – wołał ksiądz Jerzy w homilii wygłoszonej 8 października 1984 r. w kościele OO. Kapucynów w Bytomiu i cytując dalej słowa prymasa Wyszyńskiego, przestrzegał:  „Przestają być wtedy obywatelami, stają się zwykłymi niewolnikami. Jeżeli obywatel rezygnuje z cnoty męstwa, staje się niewolnikiem i wyrządza największą krzywdę sobie, swej ludzkiej osobowości, rodzinie, grupie zawodowej, narodowi, państwu, Kościołowi; chociaż byłby łatwo pozyskany dla lęku i bojaźni, dla chleba i względów ubocznych…”.

Kto twierdzi, że z męczeństwa księdza Jerzego wyrosło „dobro” III RP, a nie rozumie tych słów – niczego nie pojął z otaczającej nas rzeczywistości.

Ale i biada władcom – mówił dalej święty Jerzy – którzy chcą pozyskać obywatela za cenę zastraszenia i niewolniczego lęku!… Jeśli władza rządzi zastraszonymi obywatelami, obniża swój autorytet, zubaża życie narodowe, kulturalne i wartości życia zawodowego…”.

To –biada- rzucone przed trzydziestu laty, niech będzie komentarzem do obecnych wydarzeń. Ich skala dorównuje jedynie szatańskim zamysłom ludzi, którzy dokonali tego mordu.

Zawsze utrzymywałem, że III RP zaczęła się nad grobem księdza Jerzego i skończy wówczas, gdy tajemnica tej zbrodni zostanie ujawniona. To ona dawała gwarancję bezkarności komunistycznym oprawcom, z niej uczyniono depozyt wiedzy łączący funkcjonariuszy bezpieki, ludzi Kościoła i „demokratycznej opozycji”. Ona sprawiła, że członkowie sowieckiej formacji, nazywanej służbami wojskowymi PRL, stali się właścicielami nowego państwa i do dziś czerpią profity ze zbrodni założycielskiej. Ujawniając – kto naprawdę Go zabił i kim byli ludzie towarzyszący esbeckim porywaczom – III RP zburzyłaby fundament, na którym wspiera się triumwirat morderców, tchórzy i donosicieli.

Podczas Mszy Świętej za Ojczyznę, 27 maja 1984 roku ksiądz Jerzy wygłosił kazanie, którego treść doprowadziła do wściekłości władców PRL-u. Powiedział m.in.:

W dużej mierze sami jesteśmy winni naszemu zniewoleniu, gdy ze strachu albo dla wygodnictwa akceptujemy zło, a nawet głosujemy na mechanizm jego działania. Jeżeli z wygodnictwa czy lęku poprzemy mechanizm działania zła, nie mamy wtedy prawa tego zła piętnować, bo my sami stajemy się jego twórcami i pomagamy je zalegalizować”.

Święty Jerzy nigdy nie oskarżał, nie wypominał i nie potępiał nikogo. Czy można jednak nie dostrzec, że wypowiedziane wówczas słowa sprowadzają na nas najdotkliwszy akt oskarżenia?

Za państwo, jakie zbudowaliśmy po 1989 roku i za zło, które zatryumfowało w Smoleńsku. Za miernoty, których nazywamy mężami stanu i za arcyłgarzy wystrojonych w purpurę i ziemską pychę. Za to, że dając posłuch słowom – zło zwyciężaj dobrem, nie mamy odwagi pamiętać – nie daj się zwyciężyć złu. Za nadzieję, że można wygrać nie płacąc najwyższej ceny i za wiarę, że Polska kosztuje tak niewiele.

Za to wreszcie, że nie chcieliśmy świętości księdza Jerzego. Bo zbyt wymagająca.

„Ojciec Święty Jan Pawła II 23 czerwca 1982 roku zwrócił się do Pani Jasnogórskiej w następujących słowach modlitwy: „O Matko mojego Narodu! Dopomóż, ażeby nie dał się zwyciężyć złu – ale zło dobrem zwyciężał [por. Rz 12, 21]. Na tym polega współczesna próba dziejów. Nie pierwsza. W każdej z nich doświadczane jest sumienie, doświadczane jest serce i wola; aby nie dać się zwyciężyć złu, ale – zło zwyciężać dobrem.

Dziękuję Ci, o Matko, za wszystkich, którzy tak postępują, którzy w swoim sumieniu, sercu i woli znajdują siły, aby wśród doświadczeń i udręk pomnażać i umacniać dobro. Dziękuję Ci, o Matko, za wszystkich, którzy pozostają wierni swemu sumieniu, którzy sami walcząc ze słabością, umacniają innych. Dziękuję ci, Matko, za wszystkich, którzy nie dają się zwyciężyć złu, ale zło zwyciężają dobrem”.

 

http://bezdekretu.blogspot.ca/2014/10/za-wszystkich-ktorzy-nie-daja-sie.html

Aleksander Ścios: Wygrać – by obalić III RP. Polemika z Barbarą Fedyszak-Radziejowską

Mądra opozycja nie będzie uganiać się za mitycznym „centrum” ani nawracać wyznawców PO, lecz postawi na potencjał milionów swoich zwolenników i na nich zbuduje swoją pozycję. Oznacza to obowiązek organizowania manifestacji i ulicznych protestów, prawo do nękania reżimu strajkami i kierowania wezwań do obywatelskiego nieposłuszeństwa. Tylko w ten sposób opozycja policzy szeregi zwolenników i zerwie zasłonę fałszywej demokracji – pisze Aleksander Ścios w „Gazecie Polskiej”.Z tekstem pani profesor Barbary Fedyszak-Radziejowskiej „Wygrać tak, by nie przegrać” („Gazeta Polska” z 6 sierpnia br.) mam pewien kłopot. Jak zawsze, gdy wypada zmierzyć się z opiniami osoby, która do realiów III RP przykłada miarę demokracji i podług jej mechanizmów próbuje definiować scenariusze polityczne. Problem polega na tym, że wprawdzie diagnoza wydaje się trafna, a wnioski brzmią sensownie – jednak tylko wówczas, gdybyśmy rozmawiali o opozycji parlamentarnej we Francji, Niemczech lub w Holandii.

Bo choć miło jest wierzyć, że przed 25 laty Polacy odzyskali wolność i na jej fundamentach budują dziś państwo prawa i demokracji, trudniej zastąpić wiarę racjonalną refleksją i rozprawić się z zastrzeżeniami na temat funkcjonowania ustroju. Jeszcze trudniej sprostać wiedzy o genezie tego państwa i jego nieprawym pochodzeniu.

Ponieważ w III RP nigdy nie podjęto takiej refleksji, a z doświadczeń ostatniego ćwierćwiecza płyną wnioski sprzeczne z dogmatami ustrojowymi, skłaniam się ku twierdzeniu, że opisywanie dzisiejszych realiów za pomocą pojęć właściwych dla demokracji jest nie tylko błędem metodologicznym, ale i poważnym zabobonem, którego konsekwencje odczuwamy tym boleśniej, im bardziej mu ulegamy.

Nie żyjemy w państwie, w którym moglibyśmy toczyć akademicką dyskusję o narzędziach demokracji i wyższości sondaży nad zdrowym rozsądkiem. Te pierwsze okazują się nieskuteczne w starciu z aparatem reżimowym i propagandą, drugie zaś zostały po stokroć skompromitowane i poddane politycznym regulacjom.

Zdumiewać się, że reżim ignoruje głos obywateli i traktuje opozycję jako zagrożenie, może tylko ten, kto nie odrobił lekcji historii i nie zrozumiał, że „system Tuska” to nie patologia i „deformacja demokracji”, lecz logiczne zwieńczenie państwowości III RP. Ludzie PO-PSL nie pojawili się znikąd. Są „szczytowym osiągnieciem” procesu tzw. transformacji ustrojowej, w którym wyhodowano współczesną odmianę sukcesorów komunizmu, a sposób sprawowania przez nich władzy w niczym nie odbiega od reguł „demokracji socjalistycznej”.

III RP, czyli socjalistyczna demokracja parlamentarna

Definicję dzisiejszego państwa zbudowano przed ćwierćwieczem. W „załączniku do informacji dziennej” z 7 kwietnia 1989 r. SB przedstawiła komentarze różnych środowisk po zakończeniu obrad Okrągłego stołu. Czytamy tam m.in.:

„Dominuje pogląd, że wynikiem rozmów jest stworzenie nowego, zreformowanego systemu społeczno-politycznego, którego podstawą będzie społeczeństwo obywatelskie, funkcjonujące w państwie socjalistycznej demokracji parlamentarnej”.

Określenie to niezwykle trafnie oddaje charakter obecnego ustroju. Posiada on fasadowe cechy parlamentaryzmu, dopuszcza działalność partii politycznych i (nominalnie) niezależnych instytucji. Zachowuje szyldy praw obywatelskich, w tym wolność wypowiedzi i zrzeszania się. Celebruje mitologię karty wyborczej oraz „rządy prawa”, oparte na niezawisłym (od rozumu) sądownictwie. Zza tej fasady działają prawdziwi decydenci, żerują grupy interesu i polityczno-agenturalne mafie. To znamienne, że właśnie byli esbecy i kapusie, członkowie kompartii oraz przedstawiciele koncesjonowanej opozycji PRL są dziś najgorętszymi orędownikami systemu. Od kiedy „wolny świat” uwierzył w śmierć komunizmu i uznał demokrację za rodzaj lewackiego antidotum, erzac tego ustroju stanowi bezpieczną przystań dla rzeszy zamordystów, łajdaków i miernot.

Obecny reżim z niezwykłą łatwością wmówił Polakom, jakoby archaiczna konstrukcja Okrągłego stołu była jedyną, na której można budować państwowość. Próba podważenia tego fundamentu jest traktowana niczym zamach na Polskę. Wywołuje histeryczne oburzenie „elit” i prowadzi do miotania najcięższych oskarżeń. Źródła tych zachowań nieomylnie zdradzają rodowód obecnej władzy. Dążeniem komunistów było tworzenie „frontów jedności narodu”, „kolektywów” i fałszywych wspólnot, w których czynnikiem integrującym miały być hasła niesione na partyjnych sztandarach. Podważanie fundamentów „socjalistycznego państwa” lub próba rewizji systemu okupacyjnego była niedopuszczalna. Ta sama bliźniacza obsesja, wsparta kazuistyczną retoryką, towarzyszy od lat działaniom grupy rządzącej. Ujawnia ona rzeczywisty lęk przed dychotomią My–Oni, przed wytyczeniem ostrych podziałów, w których pojęcia „swój” i „obcy” nabierają elementarnego znaczenia i decydują o dokonywanych wyborach.

Prawdziwa twarz „demokracji socjalistycznej” ujawnia się w momencie zagrożenia interesów tych środowisk. Pojawia się cenzura i represje sądowo-policyjne, mnożą akty przemocy, wzmaga propaganda i dezinformacja. Jeśli to nie wystarcza, w zanadrzu są narzędzia stanu wyjątkowego, instytucje „seryjnych samobójców”, mordy polityczne i prowokacje. Od 2010 r. zbyt często doświadczaliśmy takich praktyk, by zamykać na nie oczy.

Opozycja, która zamierza obalić układ rządzący, nie może sankcjonować fikcji i nazywać jej demokracją. Nie może przyjmować narracji przeciwnika i legalizować jego kłamstw. Nie leży to w interesie opozycji, lecz tych, którzy wykorzystują owe mechanizmy dla własnych łajdactw. Gdy prezes Prawa i Sprawiedliwości nawołuje do „obrony demokracji”, a politycy jego partii dywagują o „psuciu” obecnego ustroju i „wypaczaniu” jego istoty, pojawia się pytanie: jakiej demokracji chcą bronić? Jeśli tej stworzonej przez III RP – są to apele autoryzujące fikcję. To państwo nie zostało nagle zepsute przez reżim PO-PSL. Było chore już w chwili poczęcia, a dzisiejsze patologie są stanem całkowicie naturalnym dla magdalenkowej „demokracji socjalistycznej”.

Wykorzystać oręż przeciwnika

Prof. Fedyszak-Radziejowska, pisząc, iż „warto się zastanowić nie »czy«, ale »jak« wygrać najbliższe wybory”, pochyla się nad arytmetyką sondażowo-wyborczą i proponuje opozycji konsolidację, ostrożność i„ciułanie” głosów. Uważam to za program minimalistyczny i nieprzydatny. Wbrew zdaniu autorki: „w opinii Ściosa tkwi przekonanie, że wynik demokratycznych wyborów nie jest ważny”, ja także utrzymuję, że wybory 2015 będą najważniejszym wydarzeniem. Pod tym wszakże warunkiem, że byłyby one rzeczywiście wolne i demokratyczne. W państwach realnego komunizmu (tu jest pole do definicji III RP) jest to niemożliwe.

Realizm nakazuje oceniać szanse wyborcze w kontekście faktów, nie zaś wyobrażeń o nieistniejących zasadach ustrojowych. Fakty są zaś takie, że opozycja przegrywa wszystkie wybory, niezależnie od wcześniejszych prognoz i scenariuszy, i nic nie wskazuje, by tym razem miało stać się inaczej. Faktem jest, że opozycja nie potrafi kontrolować procesu wyborczego i nie może zapewnić jego bezwzględnej uczciwości. Faktem jest również, iż ta władza wywiera propagandową presję na wyborców, pozbawia ich możliwości dokonywania świadomego wyboru, wykorzystuje instytucje i organy państwa dla celów partyjnych oraz stwarza sytuacje sprzyjające fałszowaniu wyniku wyborczego.

Realizm zmusza więc do rewizji dotychczasowych postaw, w tym rezygnacji z huraoptymizmu i pokładania nadziei w niepewnej arytmetyce wyborczej. Mądra opozycja powinna sięgnąć po oręż przeciwnika i wykorzystać go w walce politycznej. Skoro reżim chełpi się swoim demokratycznym sznytem i przed „wolnym światem” opiewa zdobycze III RP, użyjmy narzędzi skutecznych, acz niewygodnych dla rządzących.

Zamiast farsy, czyli co ma zrobić opozycja

Nie trzeba więc wezwań do „obrony demokracji” ani troski o sondażowe wyniki, lecz wezwania do obalenia układu rządzącego i zniesienia „republiki” III RP. To prawdziwy cel opozycji. By go osiągnąć, ma prawo stosować wszystkie środki, w szczególności zaś odwoływać się do aktywności obywatelskiej i demokracji bezpośredniej. Mądra opozycja nie będzie traciła czasu na parlamentarne przepychanki i farsę „wotum nieufności”. Nie będzie uganiać się za mitycznym „centrum” ani nawracać wyznawców PO, lecz postawi na potencjał milionów swoich zwolenników i na nich zbuduje swoją pozycję. Oznacza to obowiązek organizowania manifestacji i ulicznych protestów, prawo do nękania reżimu strajkami i kierowania wezwań do obywatelskiego nieposłuszeństwa. Tylko w ten sposób opozycja policzy szeregi zwolenników i zerwie zasłonę fałszywej demokracji.

Jeśli opozycyjność ma znaczyć więcej niż werbalny sprzeciw i prowadzić do kreowania nowej rzeczywistości, musi też odrzucać wszystko, co proponuje III RP: z jej mediami, establishmentem i samozwańczymi elitami. Nie tylko ze względu na intelektualną marność i semantyczne zaprzaństwo, ale dlatego, że niemożliwe jest budowanie społeczności ludzi wolnych wraz z tymi, którzy noszą piętno niewolnictwa. Kto próbuje takiej sztuki, nie tylko nie ocali niewolników, ale zgubi ludzi pragnących wolności.

W ramach obecnej postawy opozycji nie ma miejsca na „ostre widzenie świata”, wytyczenie granic polskości i nazwanie po imieniu obcych, na podważenie filarów, na których wspiera się karykatura obecnej państwowości.

Taka postawa – zamiast twardej negacji i bezkompromisowej walki – przynosi Polakom miraże pseudodemokracji i karmi nasze nadzieje populistycznym placebo. Nie jest ozdrowieńczym serum podawanym mieszkańcom Oranu, lecz usypiającym narkotykiem, po którym przyjdzie bolesne przebudzenie lub nastąpi śmierć.

Krzysztof Szczerski do Tuska: „Szuka pan grupy przestępczej? Niech pan spojrzy w lustro!”

Specjalnie dla czytelników portalu niezalezna.pl publikujemy pełną treść przemówienia posła PiS Krzysztofa Szczerskiego:Chciałbym, żebyście Państwo posłuchali teraz głosu przedstawiciela partii, która konsekwentnie opowiada się za uczciwym i silnym polskim państwem.
Ale też głosu zatroskanego o Polskę obywatela, profesora najstarszej polskiej uczelni.
Polska przechodzi przez moment próby.
Tak, to jest czas, gdy zło trzeba nazywać złem.
Tak, to jest czas, gdy trzeba wskazać tych, którzy działają na szkodę Rzeczypospolitej.
Tak, to jest czas na dymisję rządu Donalda Tuska.Premier Tusk mówi o tym, że przeciwko Polsce działa zorganizowana grupa, która chce ją osłabić i pyta: gdzie ona jest?
To ja odpowiadam: niech pan spojrzy w lustro! Niech pan spojrzy na kolegów z Platformy!

To wy jesteście tymi, którzy systematycznie Polskę rozmontowują, niszczą jej instytucje i żerują na polskim majątku i polskiej pracy.
Zamieniacie Polskę w kupę kamieni, czyli w gruzowisko.
Jesteście jak ten Obcy, który przyssał się do Polski i żyje jej kosztem.
Nie mamy dla was współczucia, dlatego, że gardzicie Polakami, to wynika jasno z rozmów, które zostały ujawnione.
Nie cierpicie Polaków i Polski, nie szanujecie jej, nie znacie naszej wartości. Jesteście tu obcy.
Niech pan sam sobie płaci 7 złotych za benzynę, niech u swoich kolegów odkrywa murzyńskość, niech pan sam siebie zadłuża a nie nas, niech pan prywatne obiady je za swoje pieniądze, a Polaków niech pan zostawi spokoju premierze Tusk !
Nikt z nas nie ekscytuje się podsłuchami.
Nie technika jest tu istotna. To nie nagrania są powodem tego, że domagamy się dymisji rządu. Niezależnie od tego, kto je zrobił i dlaczego prawda, jaka się z tych taśm wyłania jest bezwzględna. I to ta prawda najbardziej was boli.
Bo to prawda o waszym upadku.
W upadku tym istotne są trzy rzeczy.

Po pierwsze: słabość państwa i nędza finansów publicznych.
Jak to jest możliwe, że od kilku lat nagrywa was nieznana wciąż grupa osób, z nieznanej inspiracji o nieznanych celach i nie jest wykryta przez żadne służby? Dowiedzieliście się o niej dopiero wtedy, gdy sama się ujawniła publikując nagrania! Jak to możliwe że cały polski rząd jest szantażowany przez handlarza węglem i grupę kelnerów?
To gdzie jest to państwo? Odpowiada minister spraw wewnętrznych: ono istnieje teoretycznie.
A potem mamy demonstracyjne wejście ABW to redakcji tygodnika, które kończy się awanturą i konfliktem między ministrem sprawiedliwości i prokuraturą, którzy obrzucają się błotem! Gdzie jest państwo?
A rozmowy jakie toczą minister z szefem banku, rozmowy o ominięciu prawa, pełnej deliktów konstytucyjnych, których celem jest sprytny sposób uratowania waszej władzy, na boku, na lewo, po cichu.
Bank centralny ma drukować pieniądze i wykupywać dług po waszych rządach, żeby nie dopuścić do porażki wyborczej? To jest wasz standard państwa prawa.   Konstytucja nic dla was nie znaczy, liczy się tylko interes obozu władzy.
A minister infrastruktury, który  układa się z wiceministrem finansów jak ukręcić łeb kontroli finansów jego żony?
A niejasna sytuacja w Mennicy Państwowej i Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych?
Taka jest właśnie wasza polityka – bezprawie i rynsztokowy język.

Po drugie, wszystko to, co dzieje się wokół tej afery to kolejny zamach na demokrację.
Nikt nie powinien mieć już wątpliwości: strach przed odpowiedzialnością za swoje rządy powoduje, że waszym jedynym celem jest uniemożliwienie w Polsce demokratycznej zmiany władzy. A cel ten uświęca wszelkie środki, łącznie z namawianiem do łamania prawa.

Boicie się mechanizmów kontroli, boicie się społeczeństwa, którym gardzicie, boicie się mediów, nienawidzicie opozycji.
Skąd w was tyle złych uczuć, tyle agresji, tyle pogardy? O kimkolwiek nie mówicie, to zawsze źle, zawsze mową nienawiści. I to niezależnie od tego czy to swój czy obcy. Skąd to się bierze, że macie taki ponury obraz kraju, w którym przyszło wam rządzić? Kto się nie napatoczy, dla każdego macie złe słowo – od Camerona, przez starą komuszkę Huebner po Polskę Wschodnią. Nic wam się nie podoba. Wszystko macie za nic. W państwie Platformy wszyscy tracą.
Demokracja i społeczeństwo otwarte polega na tym, że władza jest transparentna, że to co mówi publicznie myśli też prywatnie, że nie ma dwóch rzeczywistości.
Z tych nagrań ukazuje się całkowicie inny obraz – zakłamania, manipulacji, pazerności i cynizmu. Nie budujecie w Polsce wolności i demokracji, bo dla was interes waszej grupy, interes kliki jest ponad interesem publicznym.
Gdy dwa lata temu, po wrażeniu jakie zrobiło na nas uwikłanie instytucji państwa w aferę Amber Gold, powołaliśmy Parlamentarny Zespół ds. Obrony Demokratycznego Państwa Prawa wielu z nas drwiło mówiąc, że przesadzamy. Dziś łuski spadają z oczu. Coraz więcej osób się przekonuje, że dziś znów trzeba w Polsce walczyć o wolność i demokrację.

Po trzecie wreszcie, wasze dalsze trwanie przy władzy to narażanie polskiego państwa namiędzynarodowe zagrożenia.
To co powiedział minister spraw zagranicznych o odstąpieniu od bezwartościowego jego zdaniem sojuszu transatlantyckiego, po to by nie drażnić Niemiec i Rosji to niebywały skandal. Uczynienie z dyplomatów posłańców, którzy mają zaspokajać fanaberie premiera, jest uwłaczające dla służby zagranicznej. Szkodzicie polskiej racji stanu.

Ale Polska jest silniejsza niż wasze rządy.
Polska ucierpi, ale was przetrwa.
Tylko dlaczego ma cierpieć przez was jeszcze dłużej?
Wierzymy w Polskę i ufamy Polakom. Po waszym odejściu nadejdą lepsze dni.
Im szybciej odejdziecie, tym lepiej.
Dlatego wzywamy wszystkie posłanki i posłów na tej Sali, którzy znajdują w sobie poczucie odpowiedzialności za Polskę i za los Polaków i poczucie to jest silniejsze od partyjnej zależności, by razem z nami powołali rząd przejściowy, który zorganizuje w Polsce wcześniejsze wybory.
Nie trwajcie w ostatnim bunkrze zdani na łaskę i niełaskę kapryśnego kierownika.
To jest moment próby.

Krzysztof Szczerski

Wystąp

Wystąp - niezalezna.pl

foto: GP

Tadzia Minca i jego żonę Danusię Majdę poznaliśmy pod koniec lat pięćdziesiątych i zaraz się zaprzyjaźniliśmy. To byli przez lata nasi najlepsi przyjaciele. Danusia była aktorką w łódzkim teatrze Kazimierza Dejmka. Była niewielkiego wzrostu, trochę korpulentna i idealnie nadawała się do komediowych ról subretek. Patrzyłem z podziwem (i z zazdrością), jak na plaży w Lisim Jarze wykonywała w powietrzu potrójne salto do tyłu. Gdyby była Włoszką, to zaangażowałby ją Fellini. Tadzio też był aktorem w Teatrze Nowym – pamiętam go jako znakomitego Szczęsnego w „Horsztyńskim” Słowackiego – ale niszczyła go trema – kiedy miał wyjść na scenę, bił za kulisami głową w ścianę, żeby opanować strach, i ostatecznie został reżyserem. Nasza przyjaźń była trochę dziwna, bo ciągle się kłóciliśmy, a powodem tego były różnice w poglądach politycznych. Danusia pochodziła z warszawskiej rodziny robotniczej i poglądy miała socjalistyczne, Ewa i ja mieliśmy poglądy konserwatywne, a Tadzio, który pochodził z rodziny łódzkich fabrykantów, miał poglądy ironiczne. To ironiczne spojrzenie na świat wynikało niewątpliwie z doświadczeń jego młodości. Od Tadzia dowiedziałem się, że nie należy bać się ciemności, lecz światła, bo w ciemności można się schować, a w świetle nie można. W młodości Tadzio trafił do łódzkiego getta, a stamtąd, razem ze starszym bratem, pojechał do Oświęcimia. Tam Niemcy kazali łódzkim Żydom stanąć w dwuszeregu i esesman krzyknął: – Kto jest elektrykiem, wystąp! – Brat szarpnął Tadzia za rękę, a on powiedział: – Ale ja przecież… – bo o problemach elektryczności miał słabe pojęcie. Ale brat wyciągnął go z dwuszeregu i dzięki temu nie poszli do komory gazowej, lecz pojechali do jakiegoś obozu koncentracyjnego na Dolnym Śląsku, gdzie pracowali w podziemnej fabryce i gdzie doczekali się przyjścia Amerykanów. Potem brat Tadzia wyjechał do Kanady, gdzie założył hurtownię instrumentów muzycznych, a Tadzio wrócił do Łodzi i zapisał się do szkoły aktorskiej, gdzie poznał Danusię. Tę swoją oświęcimską przygodę Tadzio opowiadał mi, na moje życzenie, wielokrotnie, a ja wypytywałem go o różne szczegóły, bo jego opowieść uważałem (i nadal uważam) za bardzo pouczającą. Kiedy krzyczą: – Wystąp! – nie chowaj się za innymi i nie udawaj, że cię nie ma, bo chowając się, możesz stracić życie. Zrób to, co zrobili bracia Mincowie – wystąp i stań twarzą w twarz – nawet z mordercami – a wtedy może ocalisz swoje życie. Tego nauczył mnie mój przyjaciel Tadzio Minc.

Jarosław Marek Rymkiewicz

1 kwietnia 2014

Szczerski: Wkraczamy w kolejną rosyjską operację polityczno-militarną w grze z Zachodem

– Rozpoczęła się kolejna faza rosyjskiej operacji polityczno-militarnej w grze z Zachodem. Po zakończeniu operacji wojskowej, rozpoczyna się druga cześć operacji – polityczna. Jeśli Putin zrealizuje fazę drugą, to dopiero oznacza, że zaczęły się dla nas czasy niebezpieczne – pisze w komentarzu dla niezalezna.pl Krzysztof Szczerski, poseł PiS, były wiceminister spraw zagranicznych. Analiza prof. Krzysztofa Szczerskiego:Rozpoczęła się kolejna faza rosyjskiej operacji polityczno-militarnej w grze z Zachodem. Faza pierwsza zakończyła się zgodnie z założeniami: uzyskano zdobycze terytorialne wielkości ponad 25 tys. km2 (Krym) bez strat własnych oraz wykazano niezdolność przeciwnika do mobilizacji wojennej i do konfrontacji militarnej.Ukraińska armia nie była zdolna do stawiania oporu a armie zachodnie nie były gotowe do mobilizacji w tym konflikcie, co zresztą potwierdza analizę, którą usłyszałem pół roku temu od jednego z wysokich dowódców NATO w Europie, który powiedział, że w trakcie wycofywania wojsk z Afganistanu i co najmniej pół roku po zakończeniu tej misji armie Sojuszu są niezdolne do jakiejkolwiek zwiększonej mobilizacji, tak bardzo są nadwyrężone długotrwałym związaniem wojennym w odległych częściach świata (Irak, Afganistan) i potrzebują czasu na reorganizację sił. Powstała w związku z tym naturalna pauza militarna na świecie i należało się, zdaniem tego oficera, obawiać, że ktoś będzie chciał z niej skorzystać. Dziś już wiemy, kto to jest.Dziś, po zakończeniu operacji wojskowej, rozpoczyna się druga cześć operacji – polityczna. Rosja nie spotkała się z oporem Zachodu w fazie pierwszej, utrzymuje teraz inicjatywę w fazie drugiej. To Putin dzwoni do Obamy i Merkel, to Ławrow w rozmowach z zachodnimi ministrami proponuje rozwiązania. A plan jest prosty: Rosja przyłożyła Ukrainie pistolet do głowy (w postaci koncentracji wojsk na jej wschodniej granicy), a teraz oczekuje koncesji za to, że go tymczasowo odłożyła. Zachód także potrzebuje wyjścia z konfliktu ukraińskiego z twarzą, aby przykryć swoją bezradność i móc sprzedać obywatelom bajkę o swej skuteczności („ach, ta demokracja, ustrój dla mięczaków”  – śmieją się na Kremlu). Trzeba więc podsunąć rozwiązanie, które spełni te warunki.

I dzisiaj Putin negocjuje z USA i Niemcami ponad głowami całej reszty warunki kontraktu wobec Ukrainy. Wiemy, że jego częścią jest propozycja federalizacji Ukrainy, co pozwoli na trwałe utrzymać rosyjskie aktywa we wschodniej części państwa i mieć legitymizowany wpływ na decyzje Kijowa. Z pewnością częścią tego dealu będą kwestie dotyczące infrastruktury energetycznej Ukrainy i surowców. Nie wiemy, co jeszcze. Cena, jaką Putin chce wystawić Zachodowi za to, że będzie udawał, że został do czegoś zmuszony przez „mówiący jednym głosem Zachód” jest jasny: teraz to państwa zachodnie mają przedstawić Ukrainie rosyjskie warunki, jako cześć pakietu reform, które będą się wiązały z pomocą dla nowych władz. Zachód wymusi i zapłaci więc za zmiany na Ukrainie, które leżą w interesie Moskwy. Putin zreformuje zgodnie ze swymi oczekiwaniami Ukrainę bez strat własnych, tak jak zajął Krym. Już w Kijowie jest grupa polskich ekspertów, która ma pomagać w reformie samorządowej, skierowana tam przez Kancelarie Prezydenta. Ciekawe, czy przygotują plan dla federalnej Ukrainy?

Nie jest wykluczone, ze Rosja ma w zanadrzu i fazę trzecią. Jak już Zachód wyłoży pieniądze i zaangażuje się w reformy na Ukrainie, Moskwa za pomocą rożnych dostępnych jej instrumentów zdestabilizuje wewnętrznie Ukrainę tak, że wydane tam sumy okażą się stracone i nastąpi wielkie rozczarowanie i irytacja, a demokracje zachodnie wymusza na swych rządach, aby zostawiły ten kraj w spokoju (czyli oddały go Rosji) i zajęły się ciepłą wodą w krajowych kranach.

Wniosek jest jeden. Jeśli państwa zachodnie, a szczególnie USA i Niemcy, zdecydują się na układ z Putinem wobec Ukrainy, to będzie to oznaczać, że Moskwie udało się: po pierwsze, uzyskać legitymizację swoich roszczeń i działań wobec tego kraju (skoro za odstąpienie od inwazji na wschodzie Ukrainy uzyska ona ustępstwa Zachodu), po drugie wciągnąć dwa wybrane przez siebie państwa do tajnego rozstrzygania poza prawem międzynarodowym o przyszłości innych krajów (następna będzie Mołdawia), po trzecie wykazać słabość Unii i NATO, po czwarte ośmieszyć Europe środkowowschodnią pokazując, ze można jej zdanie całkowicie pominąć, bo jest przedmiotem rozstrzygnięć miedzy „możnymi tego świata” a nie politycznym podmiotem.

Jeśli Putin zrealizuje fazę drugą, to dopiero oznacza, że zaczęły się dla nas czasy niebezpieczne.Zbyt trudne, by mógł je udźwignąć obecny obóz władzy w Polsce, bo to przerasta jego zdolności. Co gorsza, można się spodziewać, że z radością przyjmie na siebie wyznaczoną mu przez możnych role w nowym spektaklu tego teatrzyku marionetek.

czwartek, 20 marca 2014

NIM WRÓCIMY DO JAŁTY

Wydarzenia związane z wojną na Ukrainie zmuszają do trzeźwej refleksji: ani upadek Związku Sowieckiego ani odzyskanie wolności przez „demoludy” nie zmieniły zasadniczych fundamentów porządku jałtańskiego. Dokonany wówczas podział wpływów i relacji międzynarodowych został dziś z całą mocą przypomniany.
Wprawdzie dążeniom wolnościowym Ukrainy towarzyszy przychylna narracja państw „wolnego świata”, deklaracje pomocy i zapewnienia o wsparciu, to historia jest zawsze sumą faktów dokonanych, nie obietnic i werbalnych deklaracji.
Fakty zaś dowodzą, że zbrojna napaść Rosji na niepodległą Ukrainę nie została powstrzymana i nie spotkała się z reakcją Zachodu. Dzisiejsze status quo wyznaczono komunikatem z 3 marca br. wydanym po dyplomatycznej interwencji Niemiec: „Merkel i Putin zgodzili się co do kontynuowania przez oba kraje konsultacji dwustronnych i wielostronnych w celu normalizacji społeczno-politycznej sytuacji na Ukrainie.” Propozycja złożona wówczas Putinowi w zasadzie sankcjonowała prawo Rosji do napaści na Ukrainę i czyniła z Moskwy decydenta w sprawie przyszłości tego kraju. Przywódca Rosji już osiągnął ważne cele strategiczne: dokonał przeglądu swoich kadr na Zachodzie, zweryfikował reakcje NATO, poróżnił i postraszył polityków unijnych, wytyczył nowe granice ustępstw i zbadał rejestr korzyści płynących z amerykańskiego „resetu”.
Gdy wśród komentarzy dotyczących obecnej sytuacji przewija się pytanie o dalsze plany Putina, uwadze komentatorów umyka rzecz znacznie większej wagi. Wojna na Ukrainie nie jest oznaką realizowania przez Kreml jakiejś „tajnej strategii”, lecz wyrazem realizmu pułkownika KGB. Putin doskonale „odrobił” lekcję najnowszej historii i wyciągnął trafne wnioski z błędów popełnianych przez przywódców Zachodu.
Wielu historyków wskazuje, że amerykańscy politycy i doradcy otaczający prezydenta Roosevelta w Jałcie byli wręcz przekonani, że ZSRR to kraj antyfaszystowski, postępowy i demokratyczny. Ta sama fałszywa wizja współczesnej Rosji od lat towarzyszy poczynaniom kremlowskich siłowików i decyduje o reakcjach „wolnego świata”. Umocnił ją dogmat o „śmierci komunizmu” wsparty o ekonomiczne korzyści, jakie Zachód miał odnieść z procesu „cywilizowania” Rosji. Pogoń za zyskiem oraz lęk przed naruszeniem interesów Moskwy, zbudowały oś dzisiejszych relacji.
Kremlowscy stratedzy doskonale wiedzą, że nadrzędnym celem społeczeństw Zachodu nie jest prawda historyczna bądź racje moralne, ale dobrobyt i spokój – i za obie te wartości gotowe są zapłacić każdą cenę. Józef Mackiewicz w „Zwycięstwie prowokacji” trafnie ocenił ten mechanizm: „Polityka Zachodu podczas wojny kierowała się względami narzuconymi jej przez sojusz z Sowietami; polityka Zachodu po wojnie kieruje się względami narzuconymi jej przez chęć pokojowej koegzystencji z Sowietami.” Prowadzona przez ostatnie lata rosyjska kampania propagandowo – dyplomatyczna sprawiła, że państwo to było postrzegane przez pryzmat potencjalnych korzyści politycznych i ekonomicznych, jakie miały płynąć z „demokratyzowania” Rosji, nawiązywania z nią kontaktów handlowych, otwarcia granic i  drzwi do instytucji światowych. W oczach Zachodu „koegzystencja” z Rosją jest możliwa, jeśli państwo to otrzyma „należną” mu strefę wpływów i zaspokoi swoje mocarstwowe ambicje. Ten „georealistyczny” kierunek określał reakcje „wolnego świata” wobec ZSRR i po upadku Związku Sowieckiego. Do dziś wyznacza zachowania w sprawie Ukrainy.
Nie wolno wierzyć, że tzw. wolny świat jest autentycznie zainteresowany suwerenną Ukrainą i wyrwaniem krajów Europy Wschodniej spod kurateli Moskwy. Nowe władze Ukrainy już płacą ogromną cenę za poddanie się naciskom unijnych dyplomatów, których troska dotyczy głównie „nieulegania rosyjskim prowokacjom wojennym” i  niepodejmowania walki zbrojnej.
Największego zagrożenia dla niepodległego bytu Ukrainy nie stanowią dziś zdezelowane ruskie tanki i zdemoralizowana armia Putina, lecz pojałtańska polityka państw UE i USA, które za żadną cenę nie zrezygnują z prób „cywilizowania” Rosji i paktowania z kremlowskim terrorystą. Przywódca Rosji cynicznie wykorzystuje ten mechanizm i angażuje swoich dotychczasowych sojuszników w działania obezwładniające dążenia Ukrainy. Militarnie słaba i technologicznie zacofana Rosja, nie musi nawet udowadniać swojej siły. Robi to za nią armia tchórzliwych głupców wspierana przez zastępy agentury wpływu. Reszty dopełni ekspansywna sieć intryg i rosyjskiej dezinformacji oplatającej współczesny świat.
Jak trafnie zauważył publicysta „Financial Times”, to „nie Putin przechytrzył Zachód, lecz to Zachód dał się przechytrzyć Putinowi.
Nim Ukraińcy dostrzegą to zagrożenie, znajdą się pod butem pułkownika KGB lub (w najlepszym wypadku) podzielą los III RP i zakosztują dobrodziejstw pseudodemokracji budowanej w stylu postsowieckim. My, którzy od dwóch dekad doświadczamy tych skutków, powinniśmy bezwzględnie wykorzystać historyczny moment, gdy wolno (a nawet wypada) mówić dziś o bandytyzmie Rosji i walce z rosyjską dominacją.
Dlatego refleksja związana z wydarzeniami wokół Ukrainy, nie może zatrzymać się na diagnozie sytuacji, lecz musi kierować w stronę naszych, polskich problemów. W ostatnich siedmiu latach przynajmniej kilkakrotnie mogliśmy dostrzec prawdziwe intencje „wolnego świata”. Entuzjazm, z jakim na Zachodzie powitano zwycięstwo wyborcze Platformy w roku 2007 i 2011 nie wypływał przecież z troski o polskie sprawy i nie był efektem wysokiej oceny przymiotów politycznych i intelektualnych przedstawicieli rządu Tuska. Podkreślano przede wszystkim, że „pragmatyzm” nowej władzy pozwoli poprawić relacje z Rosją i wygasić „polską rusofobię”. To dlatego, natychmiast po tragedii smoleńskiej pojawiły się na Zachodzie głosy nawołujące do pojednania polsko-rosyjskiego, zaś niemieckie media nie ukrywały, że „napięcia pomiędzy Polską a Rosją oznaczają dla Berlina kłopoty”.
Życzliwość komisarzy i polityków Zachodu, a w szczególności serdeczności Angeli Merkel, mają bardzo konkretny wymiar. W równym stopniu dotyczy on świadomości, że rząd PO-PSL jest tworem wyjątkowo słabym i podatnym na unijne naciski, jak przekonania, że nie będzie on przeciwstawiał się Rosji ani tworzył przeszkód w realizacji polityki pojałtańskiej.
Wyznanie uczynione przed kilkoma laty przez Donalda Tuska, iż celem polityki zagranicznej jego rządu jest„usuwanie przeszkód stojących na drodze poprawy relacji rosyjsko-niemieckich”, najpełniej oddaje sens tego podporządkowania.
Gdy za kilka miesięcy zatrze się pamięć o rosyjskiej napaści, a młyny propagandy rozpoczną swoją zwyczajową robotę, powróci nie tylko dotychczasowa narracja, ale niezmienne pozostaną priorytety tego rządu. Szczególnie te, wyznaczane europejską polityką „współpracy i porozumienia z Rosją”, w której nasz kraj ma spełniać rolę nośnika obcych interesów.
O tym, że Rosja jest naturalnym wrogiem wszystkiego co wolne i niepodległe, nas – Polaków, nie trzeba przekonywać. Nie trzeba nam też udowadniać, że zaprowadzone w III RP rządy „partii rosyjskiej” są gwarantem interesów Moskwy i służą „pokojowej koegzystencji” Zachodu z kremlowskim satrapą.
Realizm nie pozwala oczekiwać rzeczy niemożliwych, a zatem wierzyć, że sojusze militarne i polityczne uchronią nas od napaści i rosyjskiej dominacji. Po roku 1939 i 1945, kolejna data nie przyniesie przełomu w łańcuchu dyplomatycznych draństw, zdrady i zawiedzionych nadziei. Żadna z „zachodnich demokracji” nie będzie umierać za Polskę, tak jak dziś nikt nie chce nadstawiać głowy za wolną Ukrainę.
Realizm każe jednak rozumieć, że historię tworzą fakty i ten czas musi być wykorzystany do podważenia „magdalenkowego” porządku, na którym zbudowano III RP. Stanowi on wierne odbicie ładu pojałtańskiego i wszelkich „samoograniczeń” jakie narzucono Polakom.
Polski silnej i niezależnej, jakiej chciał prezydent Lech Kaczyński, nie da się zbudować z obecnym układem rządzącym, jego pseudoelitami i antypolskim systemem wartości. Oparty na podległości wobec silniejszych i logice kłamstwa smoleńskiego, reżim ten stanowi dziś główne zagrożenie przed którym stoją Polacy. Nigdy wcześniej nie było to tak oczywiste, jak w dniach, w których widzieliśmy trupy na ulicach Kijowa.
Tak długo, jak agresja rosyjska zaprząta uwagę opinii światowej i decyduje o politycznych koniunkturach, jest czas na obalenie tego układu.
Później wrócimy do Jałty.
Aleksander  Ścios 
Artykuł opublikowany w nr 12/2014 Gazety Polskiej
 

Piotr Bączek: Bankructwo wschodniego „resetu” rządu Tuska. Gabinet sparaliżowany „kompleksem smoleńskim” nie będzie wiarygodnym partnerem za granicą

Obecna agresja na Krym jest bankructwem wschodniej polityki zagranicznej rządu Donalda Tuska, którą współtworzyli także Radosław Sikorskiego oraz Bronisław Komorowskiego. Od 2008 r. polscy decydenci podporządkowali interesy narodowe doraźnej i czasowej polityce „resetu” Unii Europejskiej i Baracka Obamy wobec Rosji.

Wschodnie inicjatywy i działania rządu Tuska były nastawione na stworzenie wrażenia odprężenia, kooperacji i zacieśnienia więzów z Moskwą. W tym celu reaktywowano pod egidą Ministerstwa Spraw Zagranicznych, praktycznie nie funkcjonującą instytucję, Polsko-Rosyjską Grupę do Spraw Trudnych. Min. Sikorski w Sejmie w 2008 r. stwierdził wyraźnie:

My, Polacy, podobnie jak inni członkowie Unii Europejskiej, uważamy, że zaufanie obu stron tej współpracy wzrosłoby, gdyby opierało się na wspólnie respektowanych wartościach. Skoro jednak Rosja upiera się przy swoim systemie wartości, zasadzającym się na własnych tradycjach i kodach kulturowych, wówczas oparcie współpracy unijno-rosyjskiej na uzgodnionych „regułach gry“ musi nam wystarczyć.

Do tego przekazu odwoływało się stwierdzenie Premiera Donalda Tuska – w duchu realizmu, w miejsce nieskutecznego nieprzejednania – że „będziemy współpracować z Rosją, taką, jaką ona jest” Polsko-rosyjskie mechanizmy współpracy i dialogu, takie jak Komitet Strategii Współpracy, Forum Dialogu Obywatelskiego, Grupa do Spraw Trudnych są gotowe, przynajmniej po polskiej stronie. Dajmy im szansę.

W konsekwencji rząd Tuska definitywnie zerwał z projektem Prezydenta Lecha Kaczyńskiego budowy instytucji i kooperacji na zasadzie wielostronnych umów między państwami byłego bloku sowieckiego.

Konsekwencją polskiej odmiany polityki „resetu” było np.: próby przemilczania przez elity Platformy Obywatelskiej zbrodni w Katyniu, brak działań w tej sprawie na forum międzynarodowym, cicha rezygnacja rządu Tuska z tarczy antyrakietowej, dążenie do marginalizacji Prezydenta Lecha Kaczyńskiego z kształtowania polityki międzynarodowej, a wreszcie wyeliminowanie otoczenia Prezydenta z organizacji wizyty w Katyniu.

Nawet tragedia w Smoleńsku nie wywołała w rządzie Tuska refleksji dyplomatycznej i geopolitycznej. Władze państwa w dalszym ciągu prowadziły politykę wschodniego „resetu”, w ten nurt wpisała się także nowa Kancelaria Prezydenta.

Należy podkreślić, że po 10 kwietnia 2010 r. polityka wschodniego „resetu” odniosła szereg wymiernych „sukcesów” – zgoda na ruch bezwizowy z obwodem kaliningradzkim, negowanie przez rząd PO imperialnych aspiracji Moskwy, nieustanne konsultacje Sikorski-Ławrow, rozwój tzw. wymiany kulturalno-historycznej, stworzenie nowych instytucji (np. Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia). Należy również pamiętać, że od kilku lat to właśnie prezydent Komorowski oraz min. Sikorski prowadzili politykę wprowadzanie Wiktora Janukowycza na forum europejskie. Przez kilka lat podobne działania dyplomacja rządu PO prowadziła w stosunku do rządów Aleksandra Łukaszenki.

Polityka wschodniego „resetu” była realizowana także w sferze bezpieczeństwa. To nowy szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego Stanisław Koziej jeszcze w maju 2010 r. rozpoczął konsultacje ze swoim odpowiednikiem w Rosji Nikołajem Patruszewem. W następnych miesiącach BBN rozpoczął prace analityczno-doradcze w zakresie przeorientowania dotychczasowej strategii bezpieczeństwa. Nowe oceny, zapisy i opisy sytuacji Polski w tych dokumentach usuwały de facto zagrożenie ze strony Rosji.

Praktyczne działania w zakresie bezpieczeństwa i obronności podjęły inne organa odpowiedzialne za tę sferę. Przykładem są choćby inicjatywy Służby Kontrwywiadu Wojskowego, która zdecydowała się na podjęcie współpracy z „partnerem” z Rosji, tworząc swoisty „specjalny kanał współpracy”.

http://www.naszdziennik.pl/wp/33713,specjalny-kanal-wspolpracy.html

http://www.naszdziennik.pl/polska-kraj/33193.html

Symbolicznym był fakt, że o umowie polskiej SKW z rosyjską Federalną Służbą Bezpieczeństwa publicznie poinformował rosyjski prezydent Władimir Putin, zaś polskie władze nie reagowały.

Kolejną konsekwencją polityki „resetu” było oddanie śledztwa smoleńskiego w ręce Rosjan. Dzięki temu Moskwa uzyskała kolejne narzędzie nacisku na obecne władze Polski, mogła i nadal może szachować Warszawę.

Agresja na Ukrainę zaskoczyła obecne władze państwa – zarówno rząd Donalda Tuska, jak i Kancelarię Prezydenta B. Komorowskiego. Kryzys krymski udowodnił, że najwyższe władze naszego kraju albo nie posiadają właściwych informacji, analiz, zaplecza doradczego, które jest w stanie przewidzieć różne scenariusze wydarzeń, albo też władze państwa – co chyba jest jednak mniej prawdopodobne – nie potrafią korzystać z takich prognoz.

Prawdziwą kompromitacją najwyższych władz jest fakt, że na kilkanaście godzin przed zajęciem przez Rosjan Krymu obecny szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego Stanisław Koziej publicznie uspokajał i przekonywał, że Rosja nie chce zdestabilizować sytuacji na Ukrainie:

Szef BBN odnosił się m.in. do roli Rosji w kształtowaniu sytuacji. Wyraził przy tym zdanie, że Rosja niekoniecznie musi być zainteresowana destabilizacją Ukrainy. Także wojna domowa na Ukrainie mogłaby nie być jej na rękę, ponieważ taka sytuacja zagroziłaby jej interesom na Ukrainie oraz potencjalnie osłabiała możliwość wpływu na to państwo.

Należy zwrócić uwagę na wypowiedź szefa BBN, który wyraził swój „sceptycyzm prawny” wobec udziału prezesa PiS-u w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego. Była to próba sprowokowania Jarosława Kaczyńskiego w celu wyeliminowania go z obrad RBN. Ta wypowiedź Kozieja jest kolejnym dowodem na jego silną pozycję w otoczeniu Komorowskiego i duży wpływ kształtowanie polityki bezpieczeństwa państwa. Tymczasem szef BBN posiada tylko uprawnienia doradcze, pełni funkcję sekretarza RBN. Zadaniem RBN jest tylko rozpatrywanie kwestii i wyrażanie opinii dotyczących bezpieczeństwa państwa.

Rozpatrując reakcje władz państwa należy wskazać, że nie podjęły one żadnych działań aktywnych w swoim regionie. Za czasów prezydentury Lecha Kaczyńskiego Polska stała się aktywnym graczem w najbliższym sąsiedztwie, inicjowała szereg projektów, gromadziła przywódców państw Europy Środkowej.

Tymczasem w trakcie obecnego kryzysu rząd premiera Donalda Tuska i ośrodek prezydencki ograniczały się do medialnych protestów, not iwniosków do instytucji międzynarodowych, NATO i UE. Polska dyplomacja mogły zapoczątkować regionalne konsultacje, spotkania, rozmowy i szczyty dyplomatyczne (np. głów państw, premierów lub szefów MSZ, MON), a może nawet ćwiczenia wojskowe np. w grupie państw „trójkąta wyszehradzkiego”, krajów basenu bałtyckiego, szczyt „nowych” członków NATO i UE, sąsiadów Ukrainy. Państwa Europy Środkowej razem z Turcją uzyskałyby dość silny głos w sprawie aneksji Krymu. W tym kontekście zwraca uwagę wypowiedź min. Sikorskiego do liderów Majdanu (tzn. „jeśli nie ustąpicie będziecie martwi”). Po rosyjskiej inwazji na Krym Polska nie podjęła również działań restrykcyjnych np. ograniczenie wymiany kulturalnej, naukowej, wstrzymanie ruchu bezwizowego z Kaliningradem, natychmiastowego wezwania ambasadora Rosji do MSZ. Wprawdzie nie są to adekwatne sytuacje, ale przypomnijmy sobie reakcję rosyjskiego MSZ na spalenie budki strażniczej przed ambasadą w Warszawie i wystawienie rachunku, łącznie z kosztorysem finansowym, Warszawie.

Ten brak polskich inicjatyw dyplomatycznych wynika z tzw. „kompleksu smoleńskiego”. Obecne władze Polski – i to zarówno rząd, jak i Prezydent – w swoich działaniach, nawet w bardzo słusznych, będą ograniczały się. To samoograniczenie jest konsekwencją już nie tyle błędów polityki wschodniego „resetu”, od którego same chcą już odejść, co strachem przed ujawnieniem ustępstw rządu poczynionych przed wizytą w Katyniu oraz oddaniem po 10 kwietnia 2010 r. śledztwa smoleńskiego Rosjanom.

Dlatego władze Polski będą ograniczały się do medialnych demonstracji słownych, oświadczeń, petycji do innych rządów. Jednocześnie będzie to tylko wypadkowa linii politycznej UE, w szczególności Berlina, stając się użytecznym pomocnikiem dla kanclerz Angeli Merkel.

Moskwa doskonale zdaje sobie sprawę z „kompleksu smoleńskiego” rządu premiera Tuska i będzie bezlitośnie wykorzystywała tę słabość. Taki rząd nie będzie miał posłuchu wśród sojuszników. Można prognozować, że Kreml zintensyfikuje „działania aktywne” w stosunku do Polski. Należy spodziewać się wielu inicjatyw – medialnych, propagandowych, wywiadowczych, dyplomatycznych, łącznie z kolejnymi demonstracjami militarnymi.

Rząd Tuska będzie obawiał się ujawnieniem informacji mogących go skompromitować. Dlatego władze Polski sparaliżowane „kompleksem smoleńskim” będą odpowiadały głównie w sferze medialnej lub odwoływały się do społeczności międzynarodowej, tym samym czyniąc z francuskiej doktryny „siły sojuszników” dyplomatyczną karykaturę.

Piotr Bączek

Piotr Bączek był członkiem Komisji Weryfikacyjnej ds. WSI. Do grudnia 2007 r. pełnił funkcję szefa Zarządu Studiów i Analiz Służby Kontrwywiadu Wojskowego. Po objęciu urzędu prezydenta RP przez Bronisława Komorowskiego został wyrzucony z Biura Bezpieczeństwa Narodowego

http://wpolityce.pl/artykuly/75724-piotr-baczek-bankructwo-wschodniego-resetu-rzadu-tuska-gabinet-sparalizowany-kompleksem-smolenskim-nie-bedzie-wiarygodnym-partnerem-za-granica

1989 – NA POCZĄTKU BYŁO KŁAMSTWO – (w 25 rocznicę rozmów „okrągłego stołu”)

To co się działo w 1989 r. nie miało nic wspólnego z wyborami i w tamtym czasie wszyscy to jeszcze nie tylko rozumieli ale i głośno mówili, nawet zwolennicy tej operacji. […]Dla ludzi Platformy Obywatelskiej wywodzących się z ugrupowania powstałego przy okrągłym stole i z niego czerpiących swoje siły fikcja demokracji u źródeł III RP jest przesłanką usprawiedliwiającą ograniczenie, a nawet likwidację demokracji obecnie. Platforma wychodzi bowiem z założenia, że społeczeństwo, które nie potrafiło wywalczyć demokracji i niepodległości, a następnie pogodziło się z ich fikcją da sobie odebrać istniejące wciąż namiastki demokratycznych instytucji” – napisał przed trzema laty Antoni Macierewicz w referacie wygłoszonym podczas sejmowej konferencji zorganizowanej przez Annę Walentynowicz.

O fikcji leżącej u podstaw państwowości III RP pisał również Krzysztof Czabański – bezpośredni obserwator obrad OS, w wydanej w roku 2005 książce „Pierwsze podejście. Zapiski naocznego świadka”, .której ostatnia część jest dziennikiem prowadzonym od 6 lutego – do 6 kwietnia 1989 roku. Na stronie 225 Czabański zanotował:

Tu nie chodzi o żadną czystość w rozumieniu romantycznym czy coś w tym rodzaju. O nie. Tu chodzi, po prostu, o wartości. Rozbrat z nimi, obserwujemy to na własne oczy, jest przeżyciem ciężkim i właściwie niewytłumaczalnym. Czyż tego wszystkiego, co się dzieje nie można by robić uczciwiej, rzetelniej?! Myślę, że tak. I wcale nie potrzeba by było do tego więcej wysiłku, wystarczyłoby zaufanie do innych, szanowanie innych, mniej klikowe rozgrywanie spraw. Zapewne się powtarzam, ale mam nieodparte wrażenie, że salon dominował nie tylko inicjatywy „S” i Wałęsę, ale w ogóle całą opozycję. Salon najprostszą drogą do degrengolady.”

Relacja Czabańskiego zawiera również bezcenny zapis opinii przeciwników OS. Kilkanaście stron wcześniej autor zanotował:

Zadaniem K. W. wszystko to jest mistyfikacją. Według L. za „okrągłym stołem”, a właściwie za zawartym wcześniej układem, stoją duże pieniądze (kilka miliardów dolarów) i to skłania władzę do porozumienia. Według K. jest to plan sowiecki, realizowany bezwzględnie przez Jaruzelskiego i Wałęsę, który zwietrzył możliwość utworzenia przez elitę opozycji establishmentu wespół z elitą władzy. Jakby jednak nie było, wydaje się, że efekt końcowy może być podobny. Otóż, nastąpi legitymizacja władzy, Jaruzelski zostanie prezydentem wybranym przez sejm, który z kolei będzie wybrany przez naród. Wałęsa zaś będzie następnym prezydentem, a na razie np. przewodniczącym Frontu Porozumienia Narodowego. Jadzia uważa, jak donieśli mi wspólni znajomi, że „beton” zaciera ręce i śmieje się ze stołu. Bardziej z „S” zresztą. Dwa centra zawierają układ, a wszystko się i tak wywróci, z tym, że „S” zostanie po drodze skompromitowana. U końca drogi zaś, prorokuje K. W., skorumpowane elity będą blokować społeczeństwo, zaś rządzić będzie prezydent – choćby i Wałęsa – i tajna policja”.

O realizacji planu sowieckiego mówił w 1990 roku francuski historyk i sowietolog, Alain Besancon, w odpowiedzi udzielonej Adamowi Michnikowi na jego list otwarty zamieszczony w „Gazecie Wyborczej”. Besancon, analizując sytuację po obradach OS i czerwcowych wyborach  napisał m.in.:

To, co dzieje się w Polsce, to właśnie to, czego chciał dokonać Gorbaczow u wszystkich swych satelitów. Niemal wszędzie manewr ten zakończył się niepowodzeniem. Powiódł się w Polsce i to jest największym sukcesem Gorbaczowa. Ma w tym swój udział Michnik.”

Z perspektywy dwudziestu dwóch lat, powinna nas zdumiewać wyjątkowa trafność ówczesnych ocen. Historia przyznała rację tym, którzy prognozowali, że „wielka mistyfikacja” stanie się podstawą wszystkich procesów politycznych nowego państwa i pozwoli zastąpić autentyczną demokrację agenturalno-esbeckim erzacem. Proces wyłonienia III RP nawiązywał wprost do tradycji sfałszowanych wyborów z roku 1947, z których komunistyczni najeźdźcy wywodzili swoje prawa do rządzenia Polakami. Jak tamto historyczne fałszerstwo stało się jednym  najważniejszych elementów mitu założycielskiego PRL –  tak wyborcza farsa z roku 1989 jest do dziś fundamentem układu OS. Samozwańcze „elity” III RP uczyniły z tych „częściowo wolnych” wyborów podstawę ułomnej państwowości i na nich oparły prawo do obecności komunistów w życiu publicznym. Choćby dlatego analogie z wyborami 1947 roku są oczywiste – jeśli nie poprzez sam akt fałszerstwa, to z uwagi na rolę, jaką czerwcowe wybory odegrały w naszej historii. To dzięki nim zalegalizowano PRL i wszystkie patologie  zbrodniczego systemu, włączając sowieckich namiestników i zależnych od okupanta funkcjonariuszy w krwioobieg III RP.  Trudno wyobrazić sobie większą nikczemność wobec narodu złaknionego wolności. Ludzie paktujący z komunistami przy „okrągłym stole” cynicznie wykorzystali nasze marzenia o Niepodległej i uczynili z nich obszar, na którym zbudowano przymierze katów i ofiar.

Jeśli dziś w otoczeniu Bronisława Komorowskiego znajdujemy niemal wszystkich beneficjantów  tego paktu, a w życiu publicznym dominują  postaci z czasów PRL-u – dowodzi to nie tylko trwałości mitu założycielskiego III RP, ale po dwóch dekadach od „wielkiej mistyfikacji” potwierdza jej antynarodowy i antypolski charakter.

Jan Olszewski, pierwszy faktycznie niekomunistyczny premier, w wywiadzie udzielonym niedawno miesięcznikowi „Nowe Państwo” przypomniał, na czym polegała ówczesna wina koncesjonowanej opozycji i samozwańczych „autorytetów”.

Okrągły Stół – powiedział Olszewski –  był umową pomiędzy częścią elity opozycyjnej a władzami PRL bez udziału społeczeństwa. To są dobrze znane fakty. Strony ustaliły warunki ugody– nie dyskutujmy teraz nad ich adekwatnością. Później nastąpiły wybory 4 czerwca. Głos zabrał naród, czyli suweren. Mimo ograniczenia tych wyborów zasadą kontraktowości dał wyraźne wskazanie, czego sobie życzy. W prawie rzymskim jest taka instytucja, obecna również w naszym prawie cywilnym, prowadzenia cudzych spraw bez zlecenia. Określa ona sytuację, w której ktoś musi się zaopiekować cudzym mieniem pod nieobecność właściciela i jakie wówczas może podjąć czynności. Można przyjąć, iż w 1989 roku część elity opozycyjnej podjęła się prowadzenia cudzych spraw bez zlecenia. Jednak po 4 czerwca jej rola została zakończona. Prawowici właściciele – czyli obywatele – powrócili. Rola samozwańczego opiekuna dobiegła przez to końca. Tymczasem znaczna część opozycji, która wzięła udział w Okrągłym Stole, albo tego nie zrozumiała, albo zrozumieć nie chciała. Trzymała się zupełnie bezwartościowego przekonania, że dała słowo komunistom i musi go dotrzymać, bo to będzie rzekomo dobre dla wszystkich. I tak mimo jasnego wskazania suwerena pakt z ludźmi PRL trwał przez lata niepodległości, z krótkimi przerwami na próby jego kwestionowania.”

Do tego, niezwykle ważnego wywiadu warto będzie jeszcze powrócić, bo ze strony polityków opozycji nieczęsto można dziś usłyszeć tak głębokie i trafne oceny.

Jan Olszewski precyzyjnie wskazał, że umowy OS nie znalazły akceptacji polskiego społeczeństwa, zaś wyniki wyborów z 4 czerwca podważały w istocie fundament, na którym zbudowano układ III RP. Władza wyłoniona z tych wyborów nie posiadała zatem demokratycznej legitymizacji i podtrzymując antypolski pakt z komunistami – działała wbrew woli suwerena. Ta pierworodna skaza musiała zaważyć na każdych następnych wyborach – czyniąc z nich zaledwie substytut autentycznego aktu demokracji.

Bronisław Komorowski i pozostali rzecznicy umów OS, chcą dziś nazywać rocznicę wyborów 1989 roku „Świętem Wolności” – i przez kolejne lata podtrzymywać fałszywą mitologię tego zdarzenia.  Licząc na niewiedzę lub amnezję Polaków, próbują ukazać je jako „przełomowe i historyczne”, a samych siebie wykreować na wyrazicieli niepodległościowych dążeń. Trudno o dowód większej pogardy i zakłamania – ze strony ludzi, którzy zakpili z własnego narodu.

Niezależnie, jak długo przyjdzie nam znosić butę takich postaci i ile czasu jeszcze upłynie nim obalimy system III RP – trzeba sobie uświadomić, że kłamstwo powtarzane po tysiąckroć nie nabiera cech prawdy, zaś władza wywodząca swój rodowód z historycznego oszustwa, nigdy nie uzyska miana przedstawiciela narodu. Choćby przez dziesięciolecia przywdziewała maski polskości i narzucała nam swoje łgarstwa – na zawsze pozostanie obcą.

Aleksander  Ścios

Przemysław Dakowicz – Spór o korzenie współczesności

II wojna światowa i komunizm panujący w Polsce przez kolejne dziesięciolecia przyczyniły się do niemal całkowitej likwidacji elit polskich. Profesorowie, lekarze, adwokaci, księża, członkowie służb mundurowych II Rzeczypospolitej byli podczas wojny planowo mordowani zarówno przez Niemców, jak i przez Sowietów.25 listopada 1939 r. hitlerowski urząd do spraw rasowo-politycznych wydał dokument, w którym zakazywał działalności nie tylko uczelni wyższych, ale także wszystkich szkół poza szkołami podstawowymi. Polska miała stać się rezerwuarem taniej, nisko wykwalifikowanej siły roboczej: „Uniwersytety i inne szkoły wyższe, szkoły zawodowe, jak i szkoły średnie były zawsze ośrodkiem polskiego szowinistycznego wychowania i dlatego powinny być w ogóle zamknięte. Należy zezwolić jedynie na szkoły podstawowe, które powinny nauczać jedynie najbardziej prymitywnych rzeczy: rachunków, czytania i pisania. Nauka w ważnych narodowo dziedzinach, jak geografia, historia, historia literatury oraz gimnastyka, musi być zakazana”. W listopadzie 1939 r. hitlerowcy przeprowadzili Sonderaktion Krakau, aresztowano wówczas wykładowców najważniejszych krakowskich uczelni, by następnie wywieźć ich do obozów koncentracyjnych. Była ona niewielką częścią tzw. Intelligenzaktion, która miała doprowadzić do „oczyszczenia” terenów znajdujących się pod okupacją niemiecką z przedstawicieli polskiej elity naukowej i kulturalnej. Działania Niemców zostały skorelowane z podobnymi krokami podjętymi przez stronę sowiecką. Pogłębianiu współpracy między dwoma okupantami służyły wspólne konferencje gestapo i NKWD, z których jedna odbyła się – o ironio historii! – w zakopiańskich willach „Telimena” i „Pan Tadeusz”.Polska wyszła z wojny pozbawiona swojego największego atutu – inteligencji, która mogłaby skutecznie przeciwstawić się nowej okupacji, mającej trwać przeszło czterdzieści lat. Ci, których Niemcy i Sowieci nie zdążyli wymordować w Sachsenhausen, w Gusen i w Katyniu, ci, którzy nie zginęli w powstańczej Warszawie, rychło wypełnili komunistyczne więzienia lub znaleźli się na marginesie powojennego życia intelektualnego i kulturalnego.Przyprawić nową „głowę”By zapewnić sobie kontrolę nad społeczeństwem, rządzący Polską z nadania Stalina musieli przejąć kontrolę nad nauką i kulturą. „Główne […] zadanie, jakie sobie od razu postawiliśmy – mówił w rozmowie z Teresą Torańską Jakub Berman – to było zróżnicowanie nastrojów społecznych i wyłonienie nowych elit […] pochodzenia rolniczo-chłopskiego, które w przyszłości zastąpiłyby stare. […] Nie chodziło naturalnie o oświatę czy analfabetyzm, to szczegóły, lecz o zmianę koncepcji kraju, o zbudowanie całkiem nowej Polski w kształcie i strukturze, zupełnie niepodobnej do tej, jaka była kiedykolwiek w historii […] nie chodziło o racje, ale o nurt rewolucyjny, który z reguły łamie stare nawyki, stare racje, kształty, struktury i mity, bardzo niekiedy głęboko tkwiące w mentalności – budując nowe”.Na czym polegać miało konstruowanie „nowych nawyków, racji, kształtów, struktur i mitów”? Dlaczego według komunistów było ono konieczne? Przedwojenna Polska, oparta na tradycyjnym rozumieniu idei i wartości wspólnotowych, jawiła się stalinowskim władcom jako twór anachroniczny, nieprzystający do koncepcji internacjonalistycznych, w ramach których narodowa odrębność stanowi największą przeszkodę dla zwycięskiego pochodu rewolucji. Należało całkowicie wymazać ją z polskich głów, a „reakcyjne” przywiązania i lojalności zastąpić nowymi punktami odniesienia. Wielka zmiana dokonywała się na wszystkich możliwych polach – w strukturze personalnej uczelni wyższych, w edukacji, literaturze i sztuce. Zanim w roku 1949 zadekretowano jako metodę obowiązującą socrealizm, realizowano strategię łagodnej rewolucji, ogłoszoną na łamach „Odrodzenia” przez Jerzego Borejszę – chciano w ten sposób przeciągnąć na stronę „postępową” wszystkich niezdecydowanych.Bez Norwida i KrasińskiegoPonieważ nie jestem zawodowym historykiem i profesjonalnie zajmuję się dziejami polskiej literatury, posłużę się tu przykładami z dziedziny, która jest mi najbliższa. W latach 40. zostaje sformułowany, a następnie konsekwentnie realizowany jest plan wymiany tradycyjnego polskiego paradygmatu kulturalnego. Romantyzm nie stanowi już, jak to było w epoce międzywojennej, najistotniejszego punktu odniesienia dla bieżących problemów i sporów aksjologicznych. Jego miejsce zajmują epoki, w których dominował światopogląd racjonalistyczny – oświecenie i pozytywizm. Polskość insurekcyjna, wypisująca na swoich sztandarach hasła wolności i niepodległości, zostaje zastąpiona kulturową hybrydą, w której ramach to, co pozornie stanowi kontynuację dotychczasowego modelu kultury, maskuje treści zgoła odmienne – internacjonalne i materialistyczne. Mickiewicz to we wczesnych latach pięćdziesiątych autor przede wszystkim „Składu zasad”. W twórczości Słowackiego akcentuje się wątki rewolucyjne. Krasiński i Norwid są wydawani rzadko lub wcale.Podmianie tradycji towarzyszy planowa wymiana elit. Pracę na uczelniach tracą stopniowo przedwojenni profesorowie; zastępowani są kadrą, której poglądy harmonizują z wytycznymi władzy. Pisze się nowe programy szkolne, redaguje podręczniki prezentujące wizję kultury zgodną z linią partyjną. Nowy wspaniały świat zaludnia się jednostkami pozbawionymi świadomości własnych korzeni. Znajduje się wśród nich wielu przyszłych kontestatorów zastanego porządku – zanim jednak dojrzeją do zmian, będą wzorowymi krzewicielami światopoglądu komunistycznego, głową i mózgiem systemowej zmiany.

Rekonstrukcja

Transformację przełomu lat 80. i 90. zbyt długo postrzegaliśmy jako wydarzenie równoznaczne z przewrotem antykomunistycznym. Dziś jawić się ona może jako druga „łagodna rewolucja”, tzn. okres przejściowy między PRL em a PRL em bis, w którym istotne cele „transformatorów” maskowane były retoryką systemowego trzęsienia ziemi. Podstawowym mechanizmem owej pozornej zmiany była kooptacja, tzn. dopuszczenie przez komunistów do współrządzenia ugodowo nastawionej części elity solidarnościowej. Tymczasem mechanizmy kształtowania opinii, modelowania zbiorowej świadomości, programowania sądów i przekonań pozostały podobne, ponieważ w newralgicznych punktach systemu pozostawiono ludzi związanych z dawną władzą.

Czy jednak najistotniejszym problemem współczesnej Polski są tzw. resortowe dzieci? I tak, i nie. Tak, ponieważ najczęściej dziedziczą one wzorce zachowań, sposoby postrzegania i definiowania rzeczywistości, wybory ideowe i aksjologiczne swoich poprzedników. Nie, gdyż rzeczywistym problemem jest system, który w porę, czyli we wczesnych latach 90., nie został wystarczająco rozszczelniony, a teraz wydaje się ostatecznie domykać (nikogo w kierownictwie mediów publicznych nie dziwi dziś niemal doskonała nieobecność dziennikarzy prezentujących poglądy odmienne od powszechnie obowiązujących, nieobecność programów, których koncepcja opierałaby się na fundamentalnym sporze o wartości, idee, wizje). System reprodukuje się i ma ambicje, by objąć wszystko i wszystkich – właśnie dlatego każda opinia „nieprawomyślna”, każde wezwanie do poważnego dialogu jawią się jego przedstawicielom jako gesty antysystemowe.

Odbudować tożsamość

Najważniejszy spór o wartości jest dziś sporem między wizją wspólnoty ufundowanej na ideach trwałych i niezmiennych, wspólnoty, która chciałaby zrekonstruować własną tożsamość, odebraną jej przez komunizm, a wizją społeczeństwa jako zbiorowości doskonale zatomizowanej, rządzonej przez baumanowskie prawo „płynności” i względności. Wstąpienie Polski do Unii Europejskiej przyczyniło się do konserwacji owego płynnego stanu przejściowego, w którym dominują (pozorny) brak przynależności, aksjologiczny chaos i niechęć do samookreślenia. „Płynna nowoczesność” pozwala tym, dla których to wygodne, zapomnieć o własnych korzeniach i uwikłaniach.

Odbudować poczucie wspólnoty, zrekonstruować własną tożsamość możemy jedynie na gruncie kultury. Aby stało się to możliwe, musimy od nowa opowiedzieć sobie sami siebie, musimy zrozumieć, co zrobił z nami komunizm i kim jesteśmy po dwudziestu kilku latach od początku transformacji. Nie możemy przy tym unikać pytań fundamentalnych – o korzenie i źródła teraźniejszości. Musimy spierać się o wartości i domagać zadośćuczynienia za krzywdy, których jako zbiorowość doświadczyliśmy. Bo – jak powiada Norwid, jeden z nielicznych w naszej kulturze nauczycieli dziejowej dojrzałości – „I nerwów gra, i współ-zachwycenie,/I tożsamość humoru/Łączą ludzi bez sporu —/Lecz bez walki nie łączy sumienie!”.

dr. Przemysław Dakowicz – poeta, krytyk literacki, historyk literatury, adiunkt w Katedrze Literatury i Tradycji Romantyzmu Uniwersytetu Łódzkiego oraz wykładowca literatury współczesnej na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Ostatnio ukazał się tomik jego poezji pt. „Łączka”.Stolica \ Tożsamość miasta

PAŃSTWO BAUMANA

Rozgrywana od kilku dni prowokacja z udziałem byłego funkcjonariusza PPR/PZPR Z. Baumana, pozwala sformułować oceny dotyczące III RP i znakomicie ułatwia dostrzeżenie głębokich więzów historycznych i aksjologicznych, spajających obecny reżim z komunizmem.
Po pierwsze, należy rzecz postawić „na nogi” i uświadomić sobie, że zdarzenie rozegrane na Uniwersytecie Wrocławskim ma cechy ewidentnej prowokacji, wymierzonej w Polaków.
To bowiem, że agenci obcego mocarstwa, zwani „polskimi komunistami” obdarzyli kiedyś majora Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego mianem „naukowca” i nadali mu tytuł profesorski – jest problemem tychże komunistów i w żaden sposób nie wiąże nas obowiązkiem uznania „dorobku naukowego” tego człowieka. Dla porządku przypomnę, że historia totalitaryzmu pełna jest postaci „literaturoznawców”, „filozofów” lub doktorów prawa, dokonujących najgorszych zbrodni.
Dla Polaków, doświadczonych półwieczem sowieckiej okupacji, której gwarantami byli tzw. „polscy komuniści” – najważniejszym kryterium winna być antypolska działalność Zygmunta Baumana w sowieckich organach represji. Począwszy od pracy w sowieckiej milicji, poprzez funkcję oficera KBW, po rolę agenta zbrodniczej Informacji Wojskowej i szefa Zarządu Politycznego Propagandy i Agitacji LWP. Ta działalność jest dostateczną i moralnie usprawiedliwioną przesłanką dla sformułowania negatywnej oceny Baumana. Na tej podstawie, mamy pełne prawo decydować o naszym stosunku do tak jednoznacznie odrażającej postaci. Z polskiego punku widzenia jest niezwykle istotne, że Bauman nigdy nie został rozliczony z działalności w przestępczych organach represji, nie zadośćuczynił za swoje czyny, nie poddał się moralnym i prawnym sankcjom.
Jest zatem oczywiste, że zapraszanie człowieka o takiej przeszłości do instytucji zwanej „polskim uniwersytetem” i prezentowanie go polskiej młodzieży, jako „wybitnego socjologa i naukowca”, należy odbierać jako groźną  prowokację – tym groźniejszą, że wymierzoną w ludzi młodych i obliczoną na zanegowanie polskiej historii i polskich tradycji intelektualnych.
Nikt nie ma prawa wymagać, by ludziom pokroju Baumana przysługiwało uznanie i szacunek, wzgląd na „dorobek naukowy”, pozycję społeczną czy wiek. Fakt, iż rządzący III RP establishment nigdy nie odważył się nazwać ani rozliczyć zbrodni komunizmu, a samozwańcze „autorytety” tego państwa obdarzyły bandytów mianem „ludzi honoru” – w niczym nie umniejsza naszego prawa do dokonywania samodzielnych ocen, zgodnych z zasadami elementarnej etyki, logiki i prawdy historycznej.
Tego prawa nie odbierze Polakom fałszywy bełkot funkcjonariuszy medialnych czy sofistyczne brednie głoszone przez premiera i wrocławskich urzędników. Nie ma i nie może być żadnego dyktatu w okazywaniu szacunku ludziom takim jak Bauman. Nie tylko nie zasługuje on na miano „polskiego naukowca”, ale nie może stanowić wzoru i autorytetu dla polskiej młodzieży. Mamy prawo wymagać, by była ona szczególnie chroniona od takich wzorców i  nie poddawana obcej indoktrynacji.
Ludzie o przeszłości Baumana winni znaleźć się na marginesie życia publicznego, zasłużyć na całkowity ostracyzm i wykluczenie ze społeczności, zaś w państwie prawa i sprawiedliwości musieliby ponieść surowe konsekwencje swoich czynów.
Trzeba sobie jasno powiedzieć, że żadne akcje policyjne, sądowe represje i wrzaski medialnych wyrobników, nie mogą stłumić prawa do wyrażania przez Polaków negatywnej oceny takich osób  jak Zygmunt Bauman.
Po wtóre – wszyscy powinniśmy czuć się dłużnikami tej  grupy młodych ludzi, którzy w obliczu fałszowania prawdy historycznej i niszczenia elementarnych zasad moralnych, mieli odwagę wyrazić swój sprzeciw wobec obecności Baumana na Uniwersytecie Wrocławskim.  Nazwanie ich przez jakiegoś urzędnika „nacjonalistyczną hołotą”, ujawnia nie tylko nienawiść i strach wobec polskości, ale jest policzkiem wymierzonym tym wszystkim, których oburza promowanie podobnych postaci i nie zgadzają się na kreowanie majora KBW na „autorytet naukowy”. Owemu urzędnikowi trzeba uświadomić, że tylko komuniści kojarzyli polskość z nacjonalizmem i w każdym przejawie patriotyzmu upatrywali szowinizm i „narodową megalomanię”. Polakom obce są takie skojarzenia.
Tym młodym ludziom winniśmy wdzięczność również dlatego, że ich interwencja na UW – jak żadne inne wydarzenie – obnażyła prawdziwe oblicze III RP. Wrzask ośrodków propagandy, histeryczne reakcje przedstawicieli reżimu, zapowiedź represji i „twardego egzekwowania prawa” – nie wynikają przecież z wierności zasadom demokracji, czy – jakże chętnie deklarowanego – „liberalizmu” i „tolerancji”.
Po prowokacji wrocławskiej padły ze strony reżimu ostre słowa: „nie ma zgody na obrażanie polskich uczonych”, „to rodzaj bandytyzmu, który trzeba zwalczać”. Nie mogą dziwić, bo nie po raz pierwszy ta władza wykorzystuje sprowokowane przez siebie wydarzenia do zaostrzania prawa, udzielania dodatkowych uprawnień służbom i przygotowań do rozprawy z ludźmi o odmiennych poglądach. Cytowane słowa brzmią tym bardziej obłudnie, że obecny reżim ma w głębokim poważaniu polską naukę, a jeszcze głębiej-walkę z bandytyzmem.
W tym przypadku, chodzi jednak o coś więcej.
Tak gwałtowna reakcja na normalne w cywilizowanych państwach zachowania młodych ludzi, wyrażających sprzeciw wobec obecności na uczelni agenta Informacji Wojskowej, ma – z punktu widzenia reżimu, racjonalne i uzasadnione podstawy.
Stając w obronie Baumana, obecna władza broni w istocie historycznych i aksjologicznych fundamentów, na których opiera się dzisiejsza III RP. Znajdują one źródło w komunistycznym zafałszowaniu i życiorysach takich postaci jak funkcjonariusz sowieckich organów represji. Jeśli u podstaw III RP leży sojusz z komunistami, to jednym z najważniejszych jego elementów jest ochrona roztaczana przez państwo nad  ludźmi pokroju Baumana. Widzimy ją na przykładzie Jaruzelskiego, Kiszczaka czy Kociołka, w kontekście esbeków obdarzanych mianem „specjalistów od bezpieczeństwa” czy oficerów „ludowego” wojska noszących dziś generalskie lampasy. Dzięki temu sojuszowi, Polacy nie tylko zostali zmuszeni do uznania PRL-u za jakiś „element polskości” ale do rezygnacji z podstawowej dychotomii My-Oni, dającej świadomości, że komunizm jest tworem obcym, wrogim i zawsze antypolskim.
Wprawdzie III RP zbudowano na fundamencie PRL-u, wespół z tysiącami donosicieli, zdrajców i bandytów, wprawdzie zachowano ciągłość personalną i nie rozliczono zbrodni komunizmu, wprawdzie w życiu publicznym brylują esbecy, kapusie i ludzie kompartii, wprawdzie mediami rządzą esbeckie klany, a gospodarką agenturalne układy, wprawdzie niszczy się pamięć o ofiarach komunizmu, walczy z polską kulturą i patriotyzmem – to w powszechnym przekonaniu jest ona państwem polskim, w pełni suwerennym i niepodległym, a rządzące nią mechanizmy definiuje się  pojęciami prawa i demokracji.
Casus z majorem Baumanem powinien nam uświadomić, jak fałszywa jest to wizja. Fakt, że w obronę Baumana włącza się premier, ministrowie i ośrodki propagandy, nie dowodzi bynajmniej, że mamy do czynienia z jakąś aberracją czy nadgorliwością urzędników. Podobnie- honorowanie Jaruzelskiego, jednanie z moskiewskimi kagebistami czy propagowanie antypolskich filmów, to nie dowód na „kryzys wartości” bądź „zaburzenia demokracji”.
To państwo działa konsekwentnie i racjonalnie, a to czego jesteśmy świadkami wypływa z najgłębszych fundamentów obecnej państwowości i jest oznaką wierności zasadom wypracowanym przy okrągłym stole. Okres rządów PO-PSL to nie jakiś fatalny „powrót do PRL-u” ale logiczne ukoronowanie długiego okresu hodowania komunistycznej hybrydy i zarządzających nią bękartów. Jest dowodem skuteczności dwóch dekad indoktrynacji i niszczenia polskości.
Prowokacja z Baumanem musi prowadzić do wniosku, że nie ma żadnej innej – zdrowej i normalnej III RP. Pora skończyć z tą zabójczą mitologią, która czyni z Polaków stado niewolników. To państwo ma właśnie twarz Zygmunta Baumana i nigdy nie będzie inne. Zostało zbudowane po to, by chronić podobnych mu „polskich komunistów”.
Wobec zalewu pustosłowia i wrzasku towarzyszącego obecnej prowokacji, trzeba przyjąć postawę, jaką proponował Polakom Jarosław Marek Rymkiewicz – „Nawet nazywać ich nie warto – w ogóle nie warto się nimi zajmować, najlepiej jest uznać, że ich nie ma. Trzeba wychodzić, kiedy wchodzą, odwracać się, kiedy do nas podchodzą. Polska należy do nas, a oni niech sobie gadają w swoich postkolonialnych telewizjach, co chcą, niech sobie piszą w swoich postkolonialnych gazetach, co im się podoba. Nas to nie dotyczy.

Szczątki tupolewa przechowywane w skandalicznych warunkach

Dzisiaj, 18 czerwca (09:53)

Szczątki Tu-154M przemieszane z ziemią i zepchnięte do betonowych hangarów na lotnisku Siewiernyj. W takich warunkach przechowywane były szczątki prezydenckiej maszyny, gdy powstawały raporty rosyjskiego Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego i polskiej komisji pod przewodnictwem ministra Jerzego Millera. Zdjęcia, które publikujemy, zrobiła ekipa polskich archeologów, którzy przyjechali badać teren wokół lotniska w październiku 2010 roku, a więc pół roku po katastrofie.

Szczątki Tu-154M przemieszane z ziemią i zepchnięte spychaczami do betonowych hangarów na lotnisku Siewiernyj /
Szczątki Tu-154M przemieszane z ziemią i zepchnięte spychaczami do betonowych hangarów na lotnisku Siewiernyj
/

Fotografie zrobiono z ukrycia, gdy Rosjanie wpuścili do hangarów kilka osób z polskiej ekipy. Jak ustalili reporterzy RMF FM, w ten sposób przechowywane były szczątki co najmniej jednej czwartej samolotu, a to oznacza, że podczas prac nad raportami komisje Anodiny i Millera nie badały tych części.

Na zdjęciach widać fragmenty poszycia, kable, rury i zawory przemieszane z ziemią. Wszystko to tworzy jedną wielką stertę. Niewykluczone, że wśród tych części znajdowało się wiele innych rzeczy, zepchniętych wraz ze szczątkami tupolewa.

Polska prokuratura przyznaje, że w takich warunkach fragmenty prezydenckiej maszyny leżały do jesieni 2012 roku, a znaczna ich część leży w hangarach do dzisiaj.

Szczątki Tu-154M przemieszane z ziemią i zepchnięte spychaczami do betonowych hangarów na lotnisku Siewiernyj /
Szczątki Tu-154M przemieszane z ziemią i zepchnięte spychaczami do betonowych hangarów na lotnisku Siewiernyj
/

Prokuratura: W hangarach znaleziono rzeczy osobiste ofiar, nie znaleziono ludzkich szczątków

Śledczy twierdzą, że już we wniosku o pomoc prawną do Rosjan z 10 kwietnia 2010 roku zwrócili się o zabezpieczenie wszystkich części samolotu, ale przez ponad dwa lata tego nie zrobiono. Dopiero w ubiegłym roku, po wysłaniu kolejnego wniosku z prośbą o wyjęcie tych części z hangarów, Rosjanie zareagowali – pozwolili prokuratorom na wejście do środka, a ci dokonali oględzin zgromadzonych tam szczątków. Poza tym wydobyli z hangarów fragmenty skrzydeł tupolewa, ułożyli je na płycie lotniska wraz z fragmentami skrzydeł, które znajdowały się razem z resztą wraku pod prowizoryczną wiatą zbudowaną przez Rosjan, i przykryli brezentem.

ZOBACZ RÓWNIEŻ:

  • Duży męski płaszcz, torba podróżna, koszula ze spinkami, kilka par butów – to rzeczy znaleziono przez polskich prokuratorów we wraku prezydenckiego tupolewa 2,5 roku po katastrofie, podczas oględzin jesienią zeszłego roku. Przedmioty należące do ofiar katastrofy przywieziono do Polski na początku grudnia. więcej

Jak przyznał kapitan Marcin Maksjan z Naczelnej Prokuratury Wojskowej, w trakcie wyjmowania szczątków z hangarów znaleziono wśród nich także rzeczy osobiste ofiar, natomiast według zapewnień prokuratorów, nie znaleziono tam szczątków ludzkich. Kapitan Maksjan dodał, że znalezione rzeczy osobiste ofiar trafiły do Polski w grudniu 2012 roku, a wiosną tego roku zostały przekazane rodzinom.

Śledczy nie odpowiedzieli naszym reporterom na pytanie, ile dokładnie fragmentów samolotu znajdowało się w betonowych hangarach. Otwarte jest również pytanie, czy po ponad trzech latach przechowywania w tak skandalicznych warunkach szczątki te mogą stanowić wartość dowodową.

Jak zapowiada prokuratura wojskowa, szczątki znajdujące się w hangarach zostaną dokładnie zbadane przez polskich śledczych dopiero wtedy, gdy wraz z całym wrakiem tupolewa wrócą do kraju.

Fragmenty skrzydeł tupolewa ułożone na płycie lotniska /
Fragmenty skrzydeł tupolewa ułożone na płycie lotniska
/

Lasek: Ekspertyzy tych szczątków nie wniosłyby do raportu komisji Millera niczego nowego

Te szczątki nie miały żadnego znaczenia dla pracy komisji Millera – mówi reporterom RMF FM członek tego gremium, a obecnie szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych Maciej Lasek. Części tych nie zbadano przed wydaniem raportu o przyczynach katastrofy, bo – jak przekonuje Lasek – te ekspertyzy nie wniosłyby do sprawy nic nowego. Według niego, eksperci i bez tych ustaleń byli w stanie z całą pewnością potwierdzić, co wydarzyło się 10 kwietnia w Smoleńsku. Tłumaczy, że do końca wszystko rejestrowały czarne skrzynki samolotu.

Nie ma potrzeby szukać jeszcze jakiegoś drobiazgu, gdzie nie ma żadnej poszlaki. Nic nie wskazuje na to, żeby przyczyna wypadku była inna niż zejście poniżej minimalnej wysokości zniżania – podkreśla szef PKBWL.

ZOBACZ RÓWNIEŻ:

  • Polskie władze i prokuratura od dnia katastrofy smoleńskiej zabiegają o zwrot wraku TU-154M. Teraz strona rosyjska odpowiada, że zwrot będzie możliwy po prawomocnym zakończeniu ich śledztwa w sprawie smoleńskiej tragedii. Rosjanie wciąż czekają na materiały z Polski, m. in. próbki głosów kilku ofiar i już oświadczają, że nie znaleźli dowodów na uchybienia ze strony kontrolerów lotu w Smoleńsku. więcej

Twierdzi natomiast, że każdy z fragmentów samolotu, składowanych w betonowych hangarach na lotnisku, powinien być gruntownie przebadany przez prokuraturę, bowiem postępowanie karne rządzi się innymi prawami i zakończenie śledztwa będzie wymagało również tych szczegółowych opinii.

Merta: To było badanie przyczyn katastrofy samolotu bez tego samolotu

W zupełnie innym tonie sytuację komentują rodziny ofiar katastrofy. Według nich, zdjęcia, które publikujemy, to kolejny dowód na to, że raporty komisji Anodiny i Millera są całkowicie nierzetelne.

Magdalena Merta, wdowa po wiceministrze kultury Tomaszu Mercie, z niedowierzaniem patrzyła na fragmenty tupolewa widoczne na fotografiach. Zwróciła uwagę, że nie zostały one zbadane przez ekspertów, którzy mimo to orzekli, jakie były przyczyny tragedii. To było badanie przyczyn katastrofy samolotu bez tego samolotu – mówiła.

Polacy są dostatecznie mądrzy, żeby nie potrzebować szczątków samolotu do badania przyczyn katastrofy, a Amerykanie na tyle głupi, że musieli samolot w Lockerbie pozbierać do ostatniego skrawka, żeby tę przyczynę określić – skomentowała.

Przypomnijmy, że śledczy badający katastrofę w szkockim Lockerbie, gdzie w 1988 roku rozbił się amerykański Boeing 747, właśnie dzięki natychmiastowym, drobiazgowym badaniom każdego z milionów fragmentów samolotu znaleźli dowód na to, że w maszynie wybuchła bomba.

Roman Osica, Krzysztof Zasada, Edyta Bieńczak, RFM FM

 

Rymkiewicz: Reytanowski krzyk dla Polski

Rymkiewicz: Reytanowski krzyk dla Polski - niezalezna.pl

foto: Igor Smirnow/Gazeta Polska

– Ten wielki i dumny Reytanowski krzyk – że nie będziemy niewolnikami dwóch mocarstw, że się na to nie godzimy – ten wielki krzyk nawet z jakimś małym rozlewem krwi połączony, no trudno – mógłby sprawić, że Polska przebudziłaby te wszystkie małe narody, które żyją wokół nas i które chcą wydobyć się spod władzy rosyjskiej albo spod władzy niemieckiej – mówi Jarosław Marek Rymkiewicz w rozmowie z Joanną Lichocką.

Zdrada i zdrajcy – to jest główny temat Pana książki „Reytan. Upadek Polski”.  Wstrząsająca jest scena, gdy zdrajca sprzed blisko dwustu pięćdziesięciu lat, Adam Poniński, zmierza do Pałacu Namiestnikowskiego na Krakowskim Przedmieściu. Idzie, stukając kosturem o chodnik. Mija Krzyż i to, co było wokół niego – znicze, kwiaty, fotografie. Idzie między autobusami jadącymi przez Krakowskie. Mówi Pan – to dzieje się tu i teraz, zdrajcy są wśród nas. 
To, że „Reytan” stał się książką o zdradzie, to jakoś tak samo wyszło – można powiedzieć, bez mojego udziału. To ta książka o tym zadecydowała – w trakcie jej pisania – że chce być książką o zdradzie. Ona sama tak się wymyśliła. A ja nad jej myśleniem, nad jej pomysłami słabo panowałem. To jest normalny proceder pisarski – kto chce napisać dobrą książkę, musi zrezygnować z władzy nad swoim pisaniem i oddać władzę nad pisaniem – pisaniu. Książka wie, o czym ma opowiedzieć – trzeba jej zaufać. Można to jeszcze inaczej ująć. Polakom, właśnie teraz, potrzebna była książka o zdradzie, życzyli sobie takiej książki, która ustanowiłaby analogię między dwoma epokami ich historii – tą, w której żyjemy, i tamtą osiemnastowieczną. To były dwie epoki, w których zdrada rządziła historią Polaków.

Dlaczego Polakom potrzebna była właśnie teraz książka o zdradzie? 
Dlatego, że Polacy są notorycznie zradzani. Obliczmy to sobie, biorąc pod uwagę czasy ostatnie. Między rokiem 1918 – kiedy zaczęła się II Rzeczpospolita – a rokiem 1939 byli (jak to zawsze wszędzie bywa – więc to nie był wielki problem) jacyś pojedynczy zdrajcy i była jedna niewielka partia polityczna zdrajców, odizolowana od wspólnoty obywateli II Rzeczypospolitej i skutecznie kontrolowana przez policję państwową i jej agentów. Tę partię zdrajców można było wtedy zlikwidować przy pomocy środków radykalnych (o tych środkach radykalnych, czyli problematyce mordu politycznego, może zaraz sobie pomówimy), ale nie zadbano o to i to był wielki błąd. Mieliśmy coś policzyć. Zdrada zaczęła się (zapanowała w polityce polskiej, zawładnęła tą polityką) w roku 1939, we Lwowie, w Wilnie, w Białymstoku. Potem, po kilku latach, przeniosła się do całej Polski, rozprzestrzeniła się od Tatr do Bałtyku, i można nawet powiedzieć, że na wiele lat stała się, no może nie jedynym, ale nadrzędnym, decydującym sposobem uprawiania polityki polskiej. Ile to więc lat trwa? Od roku 1939 do roku 2013, czyli trwa to lat niemal siedemdziesiąt cztery. Teraz policzmy, ile lat to trwało w wieku XVIII. Właściwie można by liczyć gdzieś od połowy wieku XVII, od wojen kozackich i szwedzkich – wystarczy, żeby się o tym przekonać, zajrzeć do „Ogniem i mieczem” czy do „Potopu”. Ale liczmy od wstąpienia na tron Stanisława Augusta, kiedy stało się jasne, że władzę objął człowiek petersburskiej carycy. Od roku 1764 do roku 1795, kiedy zamknęły się dzieje ówczesnej Rzeczypospolitej, minęło ile lat? Trzydzieści jeden. Czyli obecnie trwa to już ponad dwa razy dłużej.

Rozmawiamy w dniu, w którym tygodnik „Wprost”  publikuje zdjęcia ze spotkania zorganizowanego w 1989 r. przez Czesława Kiszczaka w Magdalence. Lech Wałęsa i inni przywódcy ówczesnej opozycji piją z nim wódkę. Adam Michnik, szeroko uśmiechnięty, przybija piątkę. Te zdjęcia pokazują wielką komitywę szefa komunistycznej bezpieki z ludźmi opozycji. To zapis uczty jak z koszmarnego snu. 
Jest prawdopodobnie tak, że wielu Polaków, nawet ogromna większość Polaków uważa teraz, że to właśnie w Magdalence ułożono i zatwierdzono zasady istnienia obecnego państwa polskiego. Jeśli to coś, co tu mamy – to rumowisko – można nazwać państwem. Ale dla uproszczenia wywodu tak to nazywajmy. Ja jestem w tej sprawie całkowicie innego zdania. W roku 1989 nic się nie zaczęło i nic nie skończyło. Jeśli w Magdalence coś ustalono, to tylko zasady, na jakich ma zostać zorganizowana i przeprowadzona następna peerelowska odwilż. Czyli taka przemiana peerelowskiej rzeczywistości, którą Polacy skłonni byliby zaakceptować. Może zresztą nasi historycy, wydaje mi się to bardzo prawdopodobne, dojdą do wniosku, że ta odwilż, ostatnia z wielu odwilży, zaczęła się trochę wcześniej, w roku 1980, w sierpniu, kiedy doszło do buntu robotników, nazywanego potem rewolucją Solidarności. Rewolucja! Toż to śmiechu warte. Cóż to za rewolucja, która nie gilotynuje władców, nie demoluje doszczętnie starego porządku i nie wyrzuca tego porządku na śmietnik. A więc była to peerelowska odwilż, trzeba przyznać, że najgłębsza (wiele warstw lodu stopniało) ze wszystkich peerelowskich odwilży. Jak wszystkie inne, została ona spowodowana przez dwa czynniki. Pierwszym były polityczne gry na szczycie władzy, gry z partyjnymi dysydentami, gry z półlegalną opozycją, może także gry prowadzone w Moskwie. Drugim był bunt robotników. To właśnie taki bunt był czynnikiem sprawczym wszystkich uprzednich peerelowskich odwilży.

Przy Okrągłym Stole, co bardzo dziś lubią podkreślać politycy PO i prezydent Bronisław Komorowski, by to wszystko uwiarygodnić, był także Lech Kaczyński. Bardzo szybko przestał jednak należeć do grona okrągłostołowej ekipy. Był w Magdalence. W książce „Lech Kaczyński. Biografia polityczna 1949–2005” pod redakcją Sławomira Cenckiewicza jest to dobrze opisane. Lech Kaczyński był wstrząśnięty tym, co zobaczył. Tą fraternizacją i blatowaniem się z komunistami, odmówił w tym wspólnym piciu wódki udziału. Zrobiło tak jeszcze tylko dwóch innych ludzi – Władysław Frasyniuk i Tadeusz Mazowiecki. Cenckiewicz uważa zresztą, że magdalenkowa zdrada była właśnie wynikiem tej fraternizacji, tego picia wódki. 
To, że nasz późniejszy prezydent nie chciał pić wódki z tymi typami, to jest miła wiadomość. Gdyby z nimi pił wódkę, no to mielibyśmy kłopot. Ale – choć jestem pełen podziwu dla politycznej przenikliwości obu braci Kaczyńskich – uważam, że nawet oni nie rozumieli wtedy, co się dzieje i do czego to prowadzi. Bo gdyby rozumieli, to nie przyłożyliby do tego ręki. A przecież przyłożyli. Rozumieć zaś nie mogli, bo tego nikt wtedy nie rozumiał. Polakom wydawało się, że wchodzimy na drogę, która, wcześniej czy później, doprowadzi nas do niepodległości. Nikt nie oparł się, nie mógł się oprzeć temu rozkosznemu przeczuciu, temu cudownemu przywidzeniu: idziemy ku niepodległości, będziemy niepodlegli. Nikt nie wiedział, że to jest droga z PRL do PRL. Z prylu do prylu. Ten „pryl”, słowo dobrze oddające istotę tego świństwa, to chyba Rafał Ziemkiewicz wymyślił. Lub może lud polski to wymyślił.

Uważa Pan teraz, że wróciliśmy do PRL? 
Teraz to raczej uważam, że nigdy z niego nie wyszliśmy. Powie pani, że to jakaś moja fantasmagoria, bo przecież wystarczy popatrzeć wokół, żeby zobaczyć zmiany – od roku 1989, przez dwadzieścia cztery lata, wszystko się zmieniło. Owszem, wszystko się zmieniło, ale nic się nie zmieniło. To była rzeczywiście wielka i co więcej bardzo miła odwilż – ta odwilż magdalenkowa. Zamiast pustych półek – są supermarkety. Zamiast własności państwowej – jest własność prywatna lub korporacyjna. To akurat zmiana, którą uważam za fatalną. Zamiast armii – jest brak armii. To też zmiana fatalna, złowieszcza. Zamiast wczasów pracowniczych – są (dla zamożnych) wakacje na Krecie. I tak dalej. Jedno się tylko nie zmieniło – istota PRL. Wystrój jest nowy, a istota stara.

Istota PRL, o której Pan mówi – na czym ona polega, co nią jest? 
Istotą PRL było i pozostaje to, że był on i jest nadal kawałkiem moskiewskiego imperium, kawałkiem zarządzanym na sposób moskiewski przez ludzi wyznaczonych lub przynajmniej zaakceptowanych przez Moskwę. Dzieje tego kawałka mają toczyć się tak i tylko tak, jak sobie tego życzy imperium – mają to być dzieje podporządkowane interesom imperium, dzieje dziejące się zgodne z tymi interesami – i właśnie z tego dziejowego względu (żeby wszystko działo się tak, jak sobie życzy imperium) potrzebni są ci wyznaczani przez Moskwę zarządcy. Cała reszta – nasze obecne dziejowe miejsce i nasze życie polskie w tym miejscu – była i jest przez tę istotę zdeterminowana. Od pewnego czasu (wcześniej, w epoce Stalina, było inaczej) imperium nie żąda już, żeby jego zagraniczni poddani żyli tak samo, jak jego poddani rosyjscy czy czeczeńscy, żeby wierzyli w to samo, myśleli to samo. Czyli: możecie sobie żyć, Polaczki (a dotyczy to też Bułgarów, Węgrów, Litwinów i tak dalej), jak tam chcecie, możecie nawet żyć luksusowo, możecie nawet myśleć, co chcecie, ale dziejów waszych nie będziecie sobie układać, jak chcecie, lecz tak i tylko tak, jak tego sobie życzy imperium. Właściwie tylko ten jeden warunek jest ważny – warunek dziejowego posłuszeństwa. Żadnej dziejowej swobody, żadnej wolności przy narodowej pracy nad własną dziejową drogą, czyli nad  konstruowaniem własnego politycznego losu – o to tu właśnie  chodzi. Mając bowiem pewność, że żaden z sąsiadujących z nim narodów nie pójdzie własną drogą dziejową, nie wybierze sobie, wedle swojej woli, własnego losu, imperium może też być pewne własnegobezpieczeństwa. Polacy, którym odebrano własny los dziejowy, nigdy już nie pojawią się na Kremlu – ze swoją husarią i ze swoimi sztandarami – ze swoim republikańskim sztandarem wolności dla wszystkich narodów. Tak, właśnie o to tu chodzi.

Ale jeśli to jest teraz, jak Pan twierdzi, dalszy ciąg PRL, jeśli istota PRL pozostała nienaruszona, to jak się uwolnić z tej peerelowskiej niewoli? Czy nie da się powiedzieć – dokończmy rewolucję Solidarności? I dokończyć ją? Wspomnienie o karnawale Solidarności przecież pozostało. Myśl o wolnej, solidarnej Polsce została. 
Takiego buntu jak tamten to już nigdy nie będzie, bo nie ma już robotników. Ale nawet gdyby byli, gdyby w jakimś cudownym sposobie nagle się zjawili, wyszli na ulice, to jest rzeczą oczywistą, że ani bunt robotników, ani, tym bardziej, narodowe powstanie nie otworzą nam teraz drogi do niepodległości. W ten sposób z PRL nie wyjdziemy. Każdy bunt Polaków zostałby teraz natychmiast spacyfikowany przez siły porządkowe przysłane z Moskwy i z Berlina – z przyzwoleniem Wspólnoty Europejskiej, nawet na jej żądanie, z powołaniem się na jej demoliberalne ideały – pod hasłem walki z polskim faszyzmem i nacjonalizmem. Trzeba szukać innej drogi do niepodległości.

Trzeba wygrać wybory.
Tak właśnie teraz się uważa. Jarosław Kaczyński wygra wybory i to doprowadzi nas do odzyskania niepodległości. Ale to jest naiwne  złudzenie – a w sytuacji śmiertelnego zagrożenia (naszego bytu narodowego) nie należy się naiwnie łudzić.

Dlaczego to jest złudzenie – że wygramy wybory i będziemy mieli niepodległą Polskę?
Bo nie bierze się przy tym pod uwagę skutków, jakie będą miały wybory, które Jarosław Kaczyński i jego partia wygrają. Ja bardzo mu tego życzę, żeby wygrał – byleby tylko nie wygrał za wysoko. Mam nadzieję, że wygra ostrożnie, skromnie, z rozwagą – uzyska trzydzieści kilka do czterdziestu procent i nie będzie rządził. PiS będzie jeszcze silniejszą niż dotychczas opozycją – to będzie bardzo korzystne dla sprawy narodowej. Ale jeśli w wyborach partia Jarosława Kaczyńskiego uzyska 51 proc. głosów – o to już będzie niedobrze. Zacznie się wściekła nagonka tutejszych wewnętrznych Moskali – mówiliśmy o nich kilka miesięcy temu w naszej poprzedniej rozmowie. Będą demoliberalne manifestacje i awantury, będą wrzaski gwałconych przez faszystów feministek, potem ktoś podpali jakąś synagogę, ktoś wysadzi w powietrze jakiś tutejszy sowiecki pomnik i, wreszcie, w imię obrony demokracji oraz w imię walki z polskim terroryzmem zostaną wezwane siły porządkowe, rosyjskie i niemieckie. Węgrom mogli, z wściekłością, pozwolić, ale nam nie pozwolą, bo niepodległa Polska oznaczałaby teraz wywrócenie całego rusko-pruskiego porządku w środku Europy. A jeśli PiS uzyska 75 proc. – to wtedy trochę poczekają, trochę się przyjrzą, a potem spróbują zabić Jarosława Kaczyńskiego.

Przepraszam, ale tu już mówi Pan rzeczy straszne. 
Należy pani, droga pani Joasiu, do narodu, który jako swój mit założycielski (czy raczej baśń założycielską) wybrał sobie opowieść o królu Popielu i jego stryjach, więc proszę nie mówić, że mord polityczny to jest coś strasznego. Polityczne mordowanie to jest używany od wieków sposób rozwiązywania problemów politycznych. Sposób jak każdy inny, ani zły, ani dobry – sposób zwykle skuteczny, przynoszący też zwykle korzystne (z punktu widzenia mordujących) rezultaty. Mordowanie polityczne nie jest ani moralne, ani niemoralne, można powiedzieć (używając sformułowania Fryderyka Nietzschego), że jest poza dobrem i złem. W tej naszej baśni aniołowie pojawiają się trochę później, a ich wejście do chaty Piasta nie unieważnia posępnego i krwawego początku opowieści. Od razu też powiedzmy, że nie jesteśmy aniołami i polityczne mordowanie było stosowane także w naszej Rzeczypospolitej – i właśnie jako środek rozwiązywania problemów politycznych – od czasów niepamiętnych do czasów nowożytnych. Od ścięcia Samuela Zborowskiego do zamordowania w łaźni generała Zagórskiego i samobójstwa Walerego Sławka.

Uważa Pan, że mord polityczny to narzędzie, które może rozstrzygać współczesne losy naszego kraju?
Ja tylko wzywam do ostrożności, rozwagi, namysłu – nie nad tym, jak natychmiast odzyskać niepodległość (bo to teraz niemożliwe), ale nad tym, jak wejść na drogę, która prowadzi do niepodległości. Trzeba więc, szukając tej drogi, zdawać sobie sprawę z tego, że istnieje coś takiego jak mord polityczny. Czyli trzeba widzieć historię w tym kształcie, w jakim ona rzeczywiście się wydarza – a nie w tym, w jakim chcielibyśmy – żeby się wydarzała. Moskiewskie imperium – podobnie jak nasza Rzeczpospolita – też zabijało od czasów niepamiętnych, ale po pierwsze – zabijało w zupełnie innej skali, a po drugie – u nas zabijano raczej swoich, a imperium zabijało swoich i obcych, wszystkich, których należało zabić, bo przeszkadzali, czyli szkodzili interesom imperium. Kiedy to się zaczęło? Prawdopodobnie gdzieś w czasach Iwana Groźnego, który zabił swojego syna, ale może  wcześniej – już w czasach najazdów tatarskich, kiedy imperium, jeszcze nieistniejące, a więc raczej jego idea wchłonęła w siebie krew dzikich najeźdźców, dzikich hord idących od Bajkału, od Morza Azowskiego i Morza Czarnego. Może wymieńmy kilka najsłynniejszych ofiar, dla nas najważniejszych, polskich albo zaplątanych fatalnie w sprawę polską. Dymitr Samozwaniec i jego żona caryca Maryna Mniszchówna nie umarli własną śmiercią. Król Stanisław August też nie umarł własną śmiercią. Podobnie wielki książę Konstanty i jego żona Joanna księżna łowicka. Podobnie generał Władysław Sikorski. Podobnie król Stefan Batory, choć akurat w tym wypadku nie wiadomo, komu zależało na tej śmierci. I wreszcie prezydent Lech Kaczyński. Rzecz godna jest wnikliwej analizy, bowiem od razu zwraca uwagę niezwykła różnorodność ofiar, które łączy tylko to, że każda z nich w jakiś sposób zaszkodziła czy chciała zaszkodzić interesom imperium – jak Stefan Batory, który miał taki plan, żeby zostać carem i z carskimi wojskami uderzyć na imperium tureckie.

Ta Pańska lista mówi, że każdy, kto realnie zagraża rosyjskiej władzy w Polsce lub tylko sprawia jej kłopoty, może zginąć. O to tu Panu chodzi? 
Właśnie tak. Wróćmy zatem do tego, co się teraz dzieje. Mamy tu dwa ciekawe pytania. Dlaczego nie zamordowano Jana Olszewskiego? Pytanie drugie jest takie – dlaczego nie zamordowano Victora Orbána? Odpowiedzi, szczególnie odpowiedź na pierwsze pytanie, mogą być pouczające. Otóż pana premiera Olszewskiego nie zamordowano prawdopodobnie dlatego, że w Rosji była wtedy smuta, rozpad państwa, bałagan i chaos, procesy decyzyjne były zakłócone i ktoś zadecydował, że lepiej to załatwić inaczej. A Victor Orbán żyje, bo Węgrzy to naród odważny, ale niewielki, który nie może zagrozić stabilności układu politycznego w środkowej Europie. Nie może, nawet uzyskawszy niepodległość, doprowadzić do likwidacji dwóch stref wpływów – niemieckiej i rosyjskiej. Jeśli chodzi o Polskę, to jest inaczej. Jej wybicie się na niepodległość, jej republikańska ekspansja na południe, w kierunku Morza Śródziemnego i Morza Czarnego, i jej późniejszy sojusz z państwem tureckim (miłym naszym polskim sercom) – oznaczałyby rozpad obu tych stref. Czyli kompletne zakłócenie porządku politycznego w całej Europie. Od Helsinek do Dubrownika, od morza do morza. Polska jest zwornikiem rosyjskiej strefy wpływów, może też niemieckiej, jest w obu tych strefach największym i potencjalnie najpotężniejszym państwem. A jeśli tak właśnie jest, to trzeba się liczyć z konsekwencjami, jakie miałaby dla nas w tej chwili próba odzyskania niepodległości.

Bać się – mówią nam rządzące elity. To wielkie imperium, chcecie wojny? – pytają i oddają Rosjanom śledztwo smoleńskie. 
Oczywiście, że trzeba się bać – bo jest czego. Rozsądek każe się bać. Ale bojąc się – trzeba szukać sposobu, jak się od tego strachu uwolnić. Trzeba zacząć od Reytana – od jego wielkiego krzyku. On też pewnie się bał, nawet na pewno się bał, bo chcieli go wtedy, w kwietniu 1773 r., zabić. Ale jego wielki krzyk uwolnił go od strachu – i choć potem nastąpiło sto pięćdziesiąt lat niewoli, ten wielki krzyk uzyskał (dzięki Mickiewiczowi i Matejce) siłę mityczną i wciąż był słyszany – i ustanawiał, i potwierdzał prawo Polaków do niepodległego istnienia. Trzeba więc teraz powtórzyć to, co wykonał Reytan, i to będzie początek – trzeba  rzucić się na próg, rozedrzeć koszulę – jak to Matejko namalował – i krzyczeć: – Liberum veto! Nie pozwalam! – Na niewolę, na pohańbienie, na upokorzenie naszej dumy narodowej: – Nie pozwalamy! – Trzeba to krzyczeć wielkim, strasznym głosem. A my, pani Joasiu, to raczej teraz popiskujemy, a z pisków naszych wynika, że nasi wrogowie nas krzywdzą. Wielkie koty krzywdzą biedne piskliwe myszki. To nasze tutejsze popiskiwanie, a często i żałosne lamentowanie, i użalanie się nad naszym polskim losem (bardzo częste po katastrofie smoleńskiej – że nas tam skrzywdzili), to wszystko jest słabo słyszalne, robi niewielkie wrażenie na naszych wrogach, ale i naszych sąsiadach, i na Polakach też robi raczej niewielkie wrażenie. Może w ogóle na nikim nie robi wrażenia – nikt go nie chce słuchać. No to dość mysiego piszczenia i popiskiwania. Jakby powiedział Marszałek Józef Piłsudski – dość mysiego popiskiwania w wychodku.

Jaki mógłby być skutek tego współczesnego wielkiego Reytanowskiego krzyku? 
Oto jaki byłby skutek. Ten wielki i dumny Reytanowski krzyk – że nie będziemy niewolnikami dwóch mocarstw, że się na to nie godzimy – ten wielki krzyk nawet z jakimś małym rozlewem krwi połączony, no trudno – mógłby sprawić, że Polska przebudziłaby te wszystkie małe narody, które żyją wokół nas i które chcą wydobyć się spod władzy rosyjskiej albo spod władzy niemieckiej. I że oparłyby się one – skrzyknięte naszym krzykiem – o Polskę. Trzeba więc zacząć od wielkiego krzyku – a potem budować instytucje, które ten nasz krzyk Reytanowski upowszechnią – tak, żeby był on słyszany od Helsinek do Dubrownika. Jeśli będziemy mieli dużo takich instytucji (a już jest ich wiele), które będą istniały nadziemnie i podziemnie, trochę jawnie i trochę niejawnie – tak jak istniały te instytucje, które tworzył przed rokiem 1914 Piłsudski, bo w tej sprawie powinniśmy iść za jego genialną intuicją – to wreszcie złożą się one, wszystkie razem, na niepodległe państwo polskie, też trochę jawne i trochę niejawne. A kiedy już będziemy mieli takie państwo na wpół założone, trochę istniejące, i kiedy już będziemy mieli POW, i kiedy już będziemy mieli naokoło nas sprzymierzone z nami narody, to będziemy czekać, czekać, czekać.

Całość wywiadu w tygodniku „Gazeta Polska”

http://www.naszdziennik.pl/wp/29843,lekcja-dla-polakow.html

Barbara Bubula

Lekcja dla Polaków

Zastanawiamy się często, dlaczego w wyborach uczestniczy w Polsce tak mało obywateli, dlaczego brak u nas narodowego instynktu samozachowawczego, niska jest wiedza ekonomiczna, słabe więzi społeczne, skąd poczucie marazmu. Jestem pewna, że jedną z ważnych przyczyn jest to, że jesteśmy społeczeństwem bardzo „źle poinformowanym”. Zaproponowałam zatem, by Rada Programowa TVP odbyła dyskusję nad jakością najważniejszych wieczornych programów informacyjnych. Sama zajęłam się analizą kolejnych wydań „Wiadomości” o godz. 19.30 i sporządziłam raport o treściach prezentowanych w tym programie przez cały styczeń br. Raport ten mógł być wreszcie zaprezentowany na posiedzeniu Rady 26 marca, więc po jego przedstawieniu władzom TVP pragnę podzielić się swoimi obserwacjami z czytelnikami.

Większość obywateli naszego państwa całą swą wiedzę o polityce, społeczeństwie, kulturze, ekonomii czerpie z telewizji, i to zazwyczaj tylko z jednego wieczornego programu informacyjnego. Roli dostarczyciela informacji nie spełniają gazety, obecne tylko w kilku procentach polskich domów, a na wiadomości polityczne w internecie przeciętny internauta przeznacza zaledwie dwie minuty dziennie. Tym większa odpowiedzialność spoczywa na tych, którzy kształtują opinie widzów, realizując swoisty program wychowania obywatelskiego. Dlatego ciekawe jest, jaki wzorzec człowieka i obywatela lansują dziennikarze i ich zwierzchnicy w telewizji publicznej.

Co nas łączy?

 Gerard Depardieu obywatelem Rosji (3 razy), rajd Dakar (2 razy), sukces piosenki „Ona tańczy dla mnie”, wyprzedaże w Anglii, kot przemytnik z Brazylii, ludzie maskotki na ulicach miast, konkurs skoków narciarskich (5 razy), gadżety na targach w Las Vegas, pamiątki z inauguracji Baracka Obamy, wizerunek konduktorów Intercity, sylwetka tenisisty Jerzego Janowicza w kontekście konkursu krzyków w Gołdapi, sympatyczne lemingi, ekstremalne sporty zimowe, kontuzje w sporcie na przykładzie piłki ręcznej, materiał o płatkach śniegu, rapująca babcia w internecie, wiara w potwora spaghetti, telewizja na Dworcu Centralnym. Oto spis przykładowych tematów z jednego miesiąca, które pojawiły się w „Wiadomościach” TVP o 19.30 (wszystkich materiałów rozrywkowych było 33). Cechą sztandarowego programu informacyjnego telewizji publicznej jest bowiem nieznośny nadmiar treści rozrywkowych. W pogoni za „oglądalnością” programy te straciły swoją podstawową funkcję. Infotainment (tak z angielskiego nazywa się inwazję treści rozrywkowych – entertainment w programach informacyjnych) obecny jest także w materiałach korespondentów zagranicznych (Rosja, USA). Charakterystyczne jest upodobanie w wiadomościach o sporcie, powtarzanych następnie dosłownie, po kilku minutach przerwy na reklamy, w specjalnym wydaniu informacji sportowych.

Jakie znaczenie ma fascynacja treściami tabloidowymi i sportowymi? Czy tylko zabiera czas, który można by poświęcić poważniejszym tematom? Otóż nie. W świadomości widzów utrwala się obraz świata, w którym zabawa zajmuje miejsce powagi i głębszego znaczenia. Co znamienne, wspólne kibicowanie sportowcom oraz zaszczyt organizowania wielkich imprez sportowych jest przedstawiane jako niemalże jedyne spoiwo społeczeństwa. Co miałoby jednoczyć Polaków mocniej niż piłka nożna, skoki narciarskie czy Euro 2012? To łączy niewątpliwie model propagandowy stosowany przez PO ze „światopoglądem” „Wiadomości” TVP.

Nie jest zatem przypadkiem, że rozrywkowe ciekawostki i kibicowskie wzruszenia zastąpiły całkowicie informację o kulturze polskiej. W całym miesiącu w „Wiadomościach” TVP pojawiła się jedna informacja kulturalna (o stuleciu Teatru Polskiego w Warszawie). Dwa razy mieliśmy materiał poświęcony filmom zagranicznym, przy okazji rozdania nagród Globów i Oscarów. Nie było wiadomości o muzyce poważnej, książkach ani plastyce. Nic dziwnego, że modelowany obywatel odzwyczaja się od traktowania kultury jako przedmiotu swej aspiracji i przestaje widzieć w niej wspólne z innymi rodakami dziedzictwo. Konsekwencją jest brak życia kulturalnego łączącego naród, a także utrata więzi z kulturalnym światem. Wyraźny jest także niedobór informacji o osiągnięciach polskiej nauki. Na ten temat widzowie otrzymali tylko dwa krótkie komunikaty w miesiącu: o polskich satelitach i udziale w badaniach mózgu.

Redakcja „Wiadomości” TVP ma chyba świadomość, że trzeba jednak szukać tego, co Polaków łączy poza sportem, ponieważ co jakiś czas obserwujemy próby włączenia treści historycznych do codziennego przekazu: w styczniu mieliśmy 10 takich tematów. Rocznica Powstania Styczniowego przedstawiona została najpierw jedynie w kontekście sejmowych sporów bez odpowiedniego przypomnienia faktów historycznych. Dopiero za drugim razem poinformowano krótko o pamięci Polaków dotyczącej powstania. Innego dnia „Wiadomości” przedstawiły sylwetkę sędziwego cichociemnego. Pojawiły się treści o rocznicy wyzwolenia obozu Auschwitz i przypomnienie rocznicy dojścia Hitlera do władzy. Pozytywnie należy ocenić materiał przeglądowy o odkrywanych i upamiętnianych w różnych miejscowościach miejscach martyrologii ofiar stalinowskich. Można się wprawdzie zastanawiać, czy nie dlatego był to materiał przeglądowy, by nie mówić o tych sprawach częściej? Statystycznie ujmując, tematyka historyczna zajęła 5 proc. miesięcznej zawartości programu.

Jerzy Owsiak i nic więcej

 Jednak w modelu społecznym stanowiącym ideał „Wiadomości” to nie historia stanowi, obok sportu, podstawowe spoiwo międzyludzkie. Tę rolę pełnią tzw. human stories (zalecane w podręcznikach konstruowania programów informacyjnych dla wywołania więzi emocjonalnej z widzami), czyli historie o ludzkich nieszczęściach połączone z próbą mobilizowania widzów do pomocy. Proszę mnie dobrze zrozumieć, w pełni akceptuję budzenie wrażliwości na cierpienia bliźnich, jednak powinniśmy mieć świadomość, że media na całym świecie dbają o nasycenie swego programu emocjami nie tylko z dobroci, ale ponieważ to przyciąga odbiorców.

Styczeń to co roku miesiąc szczególnej obecności Jerzego Owsiaka na ekranie. Jak pamiętamy, był co prawda pewien wizerunkowy kłopot, ponieważ bohater przed zbiórką na leczenie seniorów wypowiedział się z aprobatą o eutanazji, ale „Wiadomości” zgrabnie przeszły nad tym do porządku dziennego. 9 stycznia z ekranu usłyszeliśmy: „Jerzy Owsiak wycofuje się ze stwierdzeń o eutanazji, więc WOŚP bez przeszkód może zacząć zbieranie pieniędzy”. Zbiórka pieniędzy przez fundację Owsiaka prezentowana była sześciokrotnie w bardzo obszernych materiałach. W krótkiej migawce (1 minuta) zaprezentowany został natomiast dorobek Caritas z podaniem osiągnięć w zbiórce pieniędzy podczas jednej akcji – Dziele Pomocy Dzieciom (19 mln). Pominięto informację, że roczna zbiórka rzeczowa i finansowa na Caritas wynosi 500 mln zł, przy 40-50 mln zbieranych przez WOŚP.

Bardzo mało zobaczyliśmy informacji o stowarzyszaniu się obywateli. Jeden materiał dotyczył organizowania się ludzi w sieciach społecznościowych internetu na przykładzie protestów przeciw likwidacji nocnego metra w Warszawie i smogu w Krakowie, a dwie historie mówiły o pozytywnej działalności osób bezdomnych. Problemów drobnej działalności gospodarczej oraz przykładu sukcesów polskich przedsiębiorców – zabrakło.

Bezsilność i przemilczenie

 

Tematyka społeczna to łącznie 70 tematów (25 proc. całości) poruszanych przez „Wiadomości” TVP w styczniu. Co znamienne, informacje o chorych dzieciach, o biedzie przedstawiane były bez próby analizy przyczyn leżących w błędnej polityce w ochronie zdrowia i opiece społecznej. Z ekranu płynie wciąż przesłanie: Jest źle i tak być musi, możemy co najwyżej zrzucić się na pomoc potrzebującemu, który miał to szczęście i trafił do telewizji. Przez cały styczeń brakło informacji o bezrobociu, biedzie na wsi i w małych miasteczkach, wzroście kosztów życia. Problemy komunikacji zbiorowej są w „Wiadomościach” praktycznie nieobecne, podczas gdy istotnym życiowym problemem Polaków jest likwidacja linii kolejowych i brak połączeń autobusowych. Charakterystyczna była nieobecność problemów ochrony przyrody i zanieczyszczenia środowiska (jakość wody, żywności), poza krótką wzmianką o smogu.

Kilka ciekawych materiałów poświęcono szansom i zagrożeniom użytkowania nowoczesnych technologii telewizyjnych i internetowych. Mieliśmy opowieść o zjawisku linczu internetowego, przykłady organizowania się ludzi w portalach społecznościowych, poznaliśmy możliwości telewizji cyfrowej, uświadomieni zostaliśmy o groźbie ataków z internetu, o współczesnych wojnach komputerowych. Wspomniano o groźbie inwigilacji kierowców, przy charakterystycznej dla „Wiadomości” dużej dawce tematyki motoryzacyjnej. Widz „Wiadomości” ma komputer i auto, o tym redakcja pamięta. Nieobecna była za to tematyka katastrofy demograficznej w Polsce, emigracji lub braku mieszkań dla niezamożnych. Znamienne jest, że w informacji poświęconej problematyce wyludniania się niektórych miast „Wiadomości” pominęły przyczynę tego wyludnienia, jaką jest brak pracy.

Stosunkowo dużo czasu, przez kilka dni, „Wiadomości” poświęciły śmierci i pogrzebowi ks. kard. Józefa Glempa. Poinformowano o śmierci i pogrzebie Jadwigi Kaczyńskiej. Tematyka religijna, oprócz informacji dotyczących ks. kard. Glempa, była obecna pięciokrotnie: jedna informacja dotyczyła obrzędów katolickich (orszaków Trzech Króli), trzy – prawosławnych i jedna – Hindusów. Dwa razy informowano o skazaniu biskupa za jazdę po pijanemu.

Dziejowa konieczność: za euro, przeciw związkowcom

Tematykę ekonomiczną zaprezentowano 32 razy w miesiącu, co wydaje się niewystarczające (średnio jeden temat dziennie). Widzowie dowiedzieli się o katastrofie ekonomicznej LOT i próbach jego ratowania (2 razy), zwolnieniach w fabryce Fiata i staraniach wicepremiera Janusza Piechocińskiego o uratowanie miejsc pracy, zapowiedzi wycofania z obiegu monet jednogroszowych i restrykcjach UE wobec użytkowników silników diesla. Dwukrotnie analizowane były perspektywy wprowadzenia waluty euro w Polsce połączone jednak z propagandą za wprowadzeniem euro. 27 stycznia padły słowa, że większość Polaków „boi się wspólnej waluty”, że „boją się, iż ceny pójdą w górę”. Analiza przekazywanych treści dowodzi, że podstawowym zagadnieniem jest: jak przekonać Polaków, by się przestali bać, bo decyzja co do euro już zapadła wraz z przystąpieniem do UE. Przekaz tego rodzaju zastępuje prezentację argumentów za i przeciw.

4 stycznia „Wiadomości” poinformowały wprawdzie o przejmowaniu ziemi rolnej przez obcokrajowców, ale materiał poświęcony tej sprawie zakończyły konkluzją, że to dziejowa konieczność, bo decyduje siła pieniądza, który posiadają cudzoziemcy. Pesymistyczny komunikat GUS o dalszym wzroście bezrobocia został zaprezentowany bez słowa komentarza krytycznego wobec rządu. Dowiedzieliśmy się o problemach z budową lotniska berlińskiego, co zabrzmiało jako swoiste usprawiedliwienie kompromitacji z lotniskiem w Modlinie. Widzowie zostali pouczeni na temat konieczności zabierania paragonów, ostrzeżeni przed inwazją chińskiego czosnku i poinformowani o uziemieniu boeingów oraz opóźnieniach w budowie gazoportu. Tematy, które pojawiły się kilkakrotnie, to wstrzymanie pieniędzy przez UE z powodu zmowy cenowej firm budujących autostrady oraz rozmowy rządu ze związkami zawodowymi kolejarzy. Ta ostatnia sprawa, a także zapowiedź strajku na Śląsku, ujawniła kolejny charakterystyczny rys przekazywanego w „Wiadomościach” obrazu świata: związki zawodowe są złePoglądem ekonomicznym lansowanym przy informacjach gospodarczych w wypowiedziach redakcji i licznych ekspertów jest prostacki, liberalny determinizm, receptą na kłopoty – wyprzedaż majątku państwa. Każdy musi sobie radzić sam.

Żaden materiał dotyczący informacji ekonomicznych nie wyjaśniał podstaw problemu, liczby zbyt krótko pojawiały się na ekranie, nie było wyjaśniane ich znaczenie i niemożliwe było ich zapamiętanie. W poszczególnych materiałach prezentowano liczne krótkie, wyrwane z kontekstu wypowiedzi zbyt wielu ekspertów i polityków. Zabrakło ciągłości narracji w jakimkolwiek temacie, w tym tak ważnym jak groźba recesji w Polsce, negocjacje w sprawie budżetu UE, pakt fiskalny czy kryzys w strefie euro.

Superman Tuleya i sentymentalni geje

 W styczniu zdarzyło się wiele ciekawych spraw w polityce krajowej. Mieliśmy rezygnację szefa ABW, która została opowiedziana bardzo chaotycznie i przez to zupełnie nie dotarła do widzów. Kiedy porównać tę samą sprawę przekazaną jasno w „Informacjach dnia” Telewizji Trwam, można się przekonać, jak wiele szkody przynosi maniera redakcji „Wiadomości”, by trudne tematy utrudniać nadmiarem krótkich wypowiedzi wielu postaci, wielopiętrowych interpretacji i barokowych wstępów oraz dziwacznych podsumowań.

Jednak prawdziwym supermanem stycznia, który wywalczył sobie pierwszeństwo nawet przed Jerzym Owsiakiem, był sędzia Tuleya. Poświęcono mu sekwencję aż 9 materiałów. Na tym przykładzie możemy doskonale zaobserwować metodę tzw. odwrócenia wektorów. Sprawcę prezentuje się jako ofiarę, dobro zamienia się miejscami ze złem. Łapówkarstwo zostaje uznane za coś naturalnego, a działalność CBA i prokuratury – porównane ze stalinizmem. I znów interesująca zbieżność z linią propagandową PO: straszenie powrotem IV RP. Otrzymaliśmy rozpisany na wiele dni akt oskarżenia przeciwko CBA, a wina doktora G. mimo skazania została zatarta. W zastosowanej przez redakcję „Wiadomości” narracji widzowie prowadzeni byli ku opinii, że CBA stosowało metody „stalinowskie”, a sędziów nie wolno krytykować. Całkowicie zakryty został problem korupcji w ochronie zdrowia. Proporcje w przedstawianej argumentacji świadczyły, po czyjej stronie stoi redakcja. 17 stycznia zacytowano 5 wypowiedzi w obronie sędziego. Padły słowa: „najsłynniejszy sędzia”, „pierwsza próba zastraszenia sędziego”, „obrzydliwe lustrowanie członków rodziny”, „dzielenie Polaków”, „jak się kończy rozum – rodzą się upiory”. Tylko jedna wypowiedź była wobec sędziego krytyczna (C. Gmyz). Materiał zatytułowano, a jakże: „Szacunek dla Temidy”. W komentarzu odredakcyjnym przy tej okazji o rządach PiS mówi się jako o „mrocznej rzeczywistości tamtych czasów”, widz słyszy, że „lista grzechów CBA jest długa”, i dowiaduje się, że „to pierwsza taka krytyka IV RP”, że sędzia ma poparcie przełożonych i że o sprawie CBA „na pewno jeszcze usłyszymy”.

W styczniu mieliśmy też aferę z premiami dla marszałków i Polacy zostali zbulwersowani wiadomością, że transseksualna Anna Grodzka kandyduje do Prezydium Sejmu. Redakcja „Wiadomości” powitała ten fakt komentarzem: „Wybór Anny Grodzkiej byłby światopoglądowym krokiem milowym”.

W tym czasie pojawiły się w Sejmie projekty ustaw o związkach partnerskich, których prezentacja połączona została w „Wiadomościach” z propagandą homoseksualną. Otrzymaliśmy sentymentalny obrazek pary gejów, z pieszczotliwie splecionymi dłońmi i dowiedzieliśmy się, że na całym świecie, łącznie z konserwatywną Wielką Brytanią, legalizuje się związki osób tej samej płci, a w dalszej kolejności pozwala na adopcję dzieci. „Wiadomości” TVP przemilczały kilkusettysięczną manifestację w obronie tradycyjnej rodziny i małżeństwa w Paryżu, a pokazały manifestację homoseksualistów i poinformowały o pozytywnej dla nich decyzji parlamentu francuskiego. Rzeczowe argumenty poseł Krystyny Pawłowicz przeciw prawnym przywilejom dla związków homoseksualnych nie zostały przytoczone, a ona sama przedstawiona w kabaretowej formie przez autora prześmiewczych felietonów Adama Federa. Po głosowaniu w Sejmie dowiedzieliśmy się o negatywnych reakcjach prasy zachodniej („Polska nadal na Wschodzie”) na zacofanie światopoglądowe naszego kraju. Problem bardzo istotny ze względu na przyszłość instytucji małżeństwa został sprowadzony do konfliktu w łonie partii rządzącej. Po głosowaniu nie przedstawiono nam żadnej osoby – ani przedstawiciela Kościoła, ani jakiejkolwiek organizacji, ani zwykłego obywatela zadowolonego z decyzji posłów.

Tematyka katastrofy smoleńskiej pojawiła się 3 razy, pokazywano „wysiłki” premiera i ministra Sikorskiego o zwrot wraku Tu-154 i podano informację o tworzeniu komisji anty-Macierewiczowej Macieja Laska. „Wiadomości” przez kolejny miesiąc nie zaprezentowały ustaleń zespołu Antoniego Macierewicza.

Łącznie przedstawiono 57 materiałów na temat polityki krajowej. Charakterystyczny był brak zainteresowania opieką nad seniorami, długotrwałym bezrobociem, problemami ludzi młodych, sytuacją polskiej armii, własnością banków, energetyki, upadkiem drobnego handlu, własnością mediów, spółdzielniami mieszkaniowymi, wieczystym użytkowaniem gruntów, planowaniem przestrzennym. Brakło informacji o skutecznym ściganiu przestępstw, zwłaszcza korupcyjnych, i potrzebie egzekucji prawa.

 

Po co nam polityka zagraniczna? 

 

Statystyki dotyczące informacji z polityki zagranicznej (33 materiały) nie przedstawiają się źle na tle informacji o polityce polskiej (57 materiałów), jednak w całości treści programu w miesiącu zajmują jedynie 12 procent. Charakterystyczny jest brak poważnej analizy polityki USA oraz Niemiec, zmian w sytuacji geopolitycznej w Europie, Azji i Afryce oraz zainteresowanie Rosją sprowadzone do płytkiego wizerunku osobowości Putina (z jednym wyjątkiem – materiał o wzmacnianiu potencjału militarnego Rosji) i (nieco głębiej) – problemów społeczeństwa rosyjskiego.

W styczniu polscy widzowie dowiedzieli się o zaprzysiężeniu prezydenta Obamy, które jednak nie zostało właściwie wykorzystane dla przedstawienia problemów polityki USA. Wybory prezydenckie w Czechach zostały potraktowane w sposób nieodpowiedni dla informacji o ważnym sąsiedzie (najpierw zobaczyliśmy egzotycznego kandydata, całego w tatuażach, potem usłyszeliśmy zdawkowe podsumowanie kadencji Vaclava Klausa, wreszcie otrzymaliśmy jeden krótki materiał o rezultacie II tury). W styczniu rozpoczęła się interwencja antyterrorystyczna w Mali. Odnotować należy jeden bardzo dobry materiał przeglądowy o sytuacji w Afryce, wyemitowany 18 stycznia. Gdyby tylko podobnie wyglądały wszystkie informacje zagraniczne! Temat jednak nie był należycie kontynuowany w kolejnych dniach. Negocjacjom w sprawie budżetu UE i paktowi fiskalnemu nie poświęcono wystarczającej uwagi. Kryzys z zakładnikami w Algierii został zrelacjonowany chaotycznie i bez ciągłej narracji. Pojawił się strzęp informacji o wyborach lokalnych w Niemczech i pozycji Angeli Merkel. Wiadomość ta zawierała zresztą sprzeczność – raz usłyszeliśmy, że wynik wyborów poprawił, a za chwilę, że pogorszył sytuację pani kanclerz. Ciekawostką jest relacja z procesu rosyjskich szpiegów w Stuttgarcie zakończona osobliwym podsumowaniem eksperta Stanisława Cioska: „To naturalne, że mamy szpiegów, z tym się trzeba nauczyć żyć”.

W rezultacie widzowie nie są wyposażeni w podstawowy kanon informacji dotyczącej krajów sąsiednich oraz punktów zapalnych w świecie, a także w wiedzę o kierunkach zmian w międzynarodowej kulturze i ekonomii. Widz „Wiadomości” nie jest w stanie uznać potrzeby jakiejkolwiek polityki zagranicznej naszego kraju.

W Sejmie się kłócą

To był bardzo ciekawy dzień w Sejmie. Likwidator publicznej służby zdrowia czy przyzwoity człowiek, który już dawno by odszedł. Tak mówili dzisiaj ci, którzy chcą dymisji Bartosza Arłukowicza. W debacie padło wiele słów krytyki. I wiele całkowicie zrozumiałych dla każdego, kto raz na jakiś czas trafił do szpitala. Ale rzecz w tym, że wielu już służbę zdrowia próbowało naprawiać, ale z sukcesami to było już raczej ciężko”. Tymi słowami Piotr Kraśko, prezenter i dyrektor „Wiadomości” TVP, zwrócił się do czterech milionów widzów 24 stycznia, w dniu debaty nad wnioskiem Prawa i Sprawiedliwości o odwołanie ministra zdrowia. Słowa negatywnie określające Arłukowicza przywołano od razu z zastrzeżeniem, że tak mówią politycy chcący jego dymisji. Tak jakby komuś zależało, żeby u odbiorców powstało wrażenie, iż opinie Prawa i Sprawiedliwości są odosobnione i subiektywne. W wieczornej relacji telewizji publicznej z próby rozliczenia osoby odpowiedzialnej za brak dostępu do ochrony zdrowia, chaos w szpitalach, tragedie nieleczonych dzieci, podwyżki cen za leki nie został jednak przytoczony żaden z rzeczowych zarzutów wygłoszonych przez posła Bolesława Piechę z PiS, w pięciominutowym materiale znalazło się tylko siedemnaście słów wygłoszonych przez niego z mównicy sejmowej, całkowicie wyrwanych z kontekstu, źle zmontowanych i sprawiających wrażenie bezsensowności. „Opozycja wykorzystuje swoje wilcze prawo i już drugi raz żąda głowy Bartosza Arłukowicza” – usłyszeli widzowie od reporterki. Cały materiał oparty był na charakterystycznych dwu tezach, które powtarzane są przy różnych okazjach. Pierwszą tezę wygłosił na początku Piotr Kraśko: „Wielu próbowało naprawić – nikomu się nie udało”. W przypadku konieczności krytyki rządu prezentowana przez „Wiadomości” TVP treść skonstruowana jest według modelu – wszystkie rządy (albo kraje) miały z tym problem i sobie nie poradziły, a za rządów PiS było najgorzej i dlatego politycy tej partii nie mają prawa krytykować. Ten sposób argumentacji całkowicie zapożyczony został z modelu propagandowego rządu Donalda Tuska. Tak było w sprawie Arłukowicza, wstrzymanych pieniędzy z UE na budowę dróg, niedotrzymywania obietnic wyborczych czy nawet kompromitacji z lotniskiem w Modlinie.

Druga teza wygłoszona przez jednego z dyżurnych ekspertów brzmi: „Próbę odwołania pana ministra można traktować jako hucpę politycznąPartie szukają jakichś tematów, żeby zwiększyć sobie słupki wyborcze”. Na ekranie widzimy pacjentkę wspierającą podstawowe przesłanie: „W koło gadają, a nic się nie robi. Tylko w koło debatują, debatują i nic”. Na koniec relacji reporterka wspiera się cytatem z Krasickiego: „Chłopcy przestańcie, bo się źle bawicie. Dla was to jest igraszką, nam – idzie o życie”. Nic dziwnego, że systematycznie wychowywani tak polscy wyborcy nie idą do wyborów.

Tyle wolności słowa, ile rzetelnego obrazu PiS

 W badaniach treści mediów w kontekście politycznym światowi specjaliści twierdzą, że „określenie, kto kontroluje media, jest jednym z podstawowych czynników, które należy brać pod uwagę, zanim rozpocznie się badanie”. Dlatego szczególnie istotny jest poziom rzetelności w prezentacji drugiej co do wielkości siły politycznej – partii Prawo i Sprawiedliwość, która jako jedyna nie ma żadnego reprezentanta ani w zarządzie TVP, ani w KRRiT sprawującej kontrolę i powołującej oraz odwołującej władze mediów publicznych.

Sympatia „Wiadomości” TVP w widoczny sposób towarzyszy prezentacji PO, PSL, SLD i Ruchu Palikota, obojętność lub wrogość – SP, antypatia – PiS. Pozytywny jest wizerunek Janusza Piechocińskiego (kompetencja, spokój, opanowanie), Bronisława Komorowskiego (dobrotliwy wujek na nartach w Polsce), Donalda Tuska (przedstawianego jako silny szeryf), Janusza Palikota (20 stycznia reporterka uczestniczy czynnie w jego happeningu na temat fotoradarów) i Aleksandra Kwaśniewskiego (nadzieja pojednania lewicy). Pojawił się nierzetelny materiał przeciw o. Tadeuszowi Rydzykowi, w którym w roli oskarżycieli dyrektora Radia Maryja występują Roman Giertych i Stefan Niesiołowski. Oskarżyciele wypowiedzieli 80 słów a lektor odczytał 7 słów oskarżonego. Niech ilustracją tej metody będą cytaty komentarza odredakcyjnego z 14 stycznia odnoszące się do wicepremiera Piechocińskiego: „Jeśli to miało sprowokować Janusza Piechocińskiego, to się nie udało. Prezes PSL nie nadstawił drugiego policzka, ale zgodnie ze swoim politycznym mottem nie dał się wciągnąć w wymianę ciosów”. „Janusz Piechociński wyraźnie idzie swoją drogą. Próbuje poszerzyć elektorat”. I wypowiedź samego wicepremiera: „Chcę pokazać, że z każdym środowiskiem chcę iść ku lepszej Polsce i szukać tego, co wspólne, a nie tego, co dzieli”.

Negatywny wydźwięk towarzyszył informacjom o PiS. Mamy do czynienia z pozorami przedstawiania racji dwu stron – poseł PiS często cytowany jest z wypowiedzią niezrozumiałą, zdaniem wyrwanym z kontekstu albo wręcz źle technicznie nagranym (jak np. 2 stycznia wypowiedź o dymisji szefa ABW). Emituje się raporty przeglądowe z nastawieniem przeciwko PiS – np. materiał o niedotrzymywaniu obietnic politycznych, zaczyna się od dwu zarzutów przeciw PiS, wspartych wypowiedzią posła Kalisza zarzucającą Prawu i Sprawiedliwości „nieuctwo”, „śmieszność”, a wszystko po to, by zatrzeć informację o niedotrzymywaniu obietnic przez PO. Mnoży się informacje krytyczne wobec PiS ze strony rządu, ekspertów, Palikota, SLD, a także w komentarzu odredakcyjnym. Powtarzana jak mantra jest propagandowa etykietka, że partia Jarosława Kaczyńskiego „dzieli Polaków”. PiS wyszydzone zostało za postawę przeciw związkom homoseksualnym.

W styczniu PiS zorganizowało w Sejmie 15 konferencji prasowych, z których żadna nie stała się samoistnym tematem zaprezentowanym w „Wiadomościach”, a tylko niektóre wplecione zostały w kilkusekundowych migawkach na marginesie opisywanych spraw. Tematy GMO, matek „pierwszego kwartału”, mieszkań, konkursu na multipleks cyfrowy, projektu ograniczenia nabywania ziemi rolnej przez obcokrajowców – wywołane przez PiS – nie pojawiły się albo w ogóle, albo jeśli się pojawiły, to bez informacji, że przypomniało o nich PiS. Można odnieść wrażenie, że panuje zasada: nie prezentujemy żadnej pozytywnej dla obywateli sprawy w ten sposób, żeby ujawnić, iż inicjatywę podjęło Prawo i Sprawiedliwość. Przez cały miesiąc nie pojawiła się wzmianka o kandydacie na urząd premiera prof. Piotrze Glińskim i wniosku o wotum nieufności dla rządu.

W przekazie „Wiadomości” zdaje się panować żelazna zasada, że wszyscy obiektywni eksperci oraz „zwykli obywatele” prezentują stanowisko prorządowe lub liberalne, stanowisko PiS prezentują tylko politycy PiS. Ma powstać wrażenie osamotnienia i braku wsparcia społecznego dla Jarosława Kaczyńskiego.

Wzorowy obywatel

 W modelu „wychowawczym”, jaki można sporządzić na podstawie materiałów z „Wiadomości”, rysują się więc następujące dominanty:

  1. Ideą jednoczącą wspólnotę Polaków ma być jedynie sport i współczucie dla chorych dzieci. Nie są tym spoiwem historia, zagrożenie demograficzne, piękno przyrody, osiągnięcia naukowców, artystów, zaradność drobnych przedsiębiorców, przykłady opieki nad seniorami, gospodarność gmin, rodzina.
  2. Koniecznością dziejową jest wykup polskiej ziemi przez obcokrajowców, wzrost bezrobocia, zapaść służby zdrowia oraz aktywność agentów obcych wywiadów oraz przyjęcie euro. Polakom należy uświadomić dobrodziejstwo przyjęcia waluty euro, ich obecne poglądy na ten temat wynikają z niewiedzy i bojaźni.
  3. Związki zawodowe są szkodliwe. Jedynym poglądem ekonomicznym jest prostacki liberalizm, receptą na kłopoty jest wyprzedaż majątku państwa, każdy musi sobie radzić sam.
  4. Poza fundacją Jerzego Owsiaka praktycznie nie ma przykładów skutecznego działania wspólnego.
  5. Związki homoseksualne to nowoczesna i zasługująca na poparcie forma rodziny, podobnie akceptowaną i popieraną postawą jest zmiana płci.
  6. W życiu społecznym i gospodarczym nie istnieją takie problemy jak opieka nad seniorami, wychowanie dzieci, eksmisje, zadłużenie gospodarstw domowych, bankructwa, bezrobocie, problemy ludzi młodych, brak mieszkań socjalnych, sytuacja polskiej armii, własność banków, energetyki i mediów.
  7. Polska nie ma polityki zagranicznej, nie istnieje problematyka geopolityczna.
  8. Debaty sejmowe to kłótnie, opozycja nie ma projektów pozytywnych rozwiązań, rozliczanie rządu za nieudolność to awanturnictwo.

Telewizja Polska wciąż jest naszą wspólną własnością i nadal kształtuje opinię publiczną, wpływając nie tylko na decyzje wyborcze, ale i na coś jeszcze ważniejszego – zespół podstawowych przekonań obywateli o społeczeństwie, ekonomii, kulturze, prawie, religii, rodzinie. Dlatego ważne jest, byśmy nie lekceważyli realizowanego przez nią programu wpisywania w umysły większości naszych rodaków szkodliwych stereotypów. Konieczna jest szeroka debata o medialnej manipulacji. Nie wystarczy wezwanie: nie oglądać, bo jeszcze długo miliony pozostaną wierne przyzwyczajeniu, że o 19.30 włącza się telewizor, by szybko dowiedzieć się, co ważnego dzieje się w kraju i na świecie.

http://wpolityce.pl/artykuly/50411-antoni-macierewicz-w-sieci-wiemy-wystarczajaco-duzo-by-wskazac-na-eksplozje-jako-przyczyne-tragedii-choc-wiele-pytan-czeka-nadal-na-odpowiedz

Antoni Macierewicz w „Sieci”: „wiemy wystarczająco dużo, by wskazać na eksplozję jako przyczynę tragedii, choć wiele pytań czeka nadal na odpowiedź”

W najnowszym wydaniu tygodnika „Sieci” – rozmowa Jacka i Michała Karnowskich z Antonim Macierewiczem. Poseł PiS i szef parlamentarnego zespołu ds. zbadania katastrofy smoleńskiej mówi jasno: „To był cios w serce państwa”:

Jakie jest dzisiaj, trzy lata po smoleńskiej tragedii, najważniejsze pytanie jej dotyczące? Czego przede wszystkim musimy się dowiedzieć?

Katastrofa w Smoleńsku była prawdopodobnie skutkiem zamachu, a nie awarii i świadczą o tym wszystkie znane nam fakty. Prof. Jan Obrębski z Politechniki Warszawskiej, analizujący szczątki wraku, mówi o dobrze przygotowanej punktowej eksplozji, która doprowadziła do urwania skrzydła. Inny ekspert, dr inż. Grzegorz Szuladziński, sformułował wcześniej podobne wnioski. Szczegółowe badania trwają i koncentrują się przede wszystkim na odtworzeniu wydarzeń z ostatnich sekund lotu. Hipotezę zamachu wzmacniają okoliczności poprzedzające tragedię – decyzje polityczne, personalne oraz przygotowania techniczne związane z lotem Tu-154M. Wskazuje na to i sam przebieg lotu oraz zachowanie Rosjan, którzy łamiąc prawo, dowodzą całą operacją bezpośrednio z Moskwy i nakazują lądowanie wbrew stanowisku kontrolerów z wieży w Smoleńsku. Rosjanie przy aprobacie rządu premiera Tuska stworzyli piramidę kłamstw, świadomie dewastowali i ukrywali wrak, fałszowali czarne skrzynki, niszczyli inne dowody.

Zatem to, co działo się przed wylotem, a wiemy o ogromnej liczbie zaniedbań ze strony podległych rządowi służb, nie miało znaczenia?

Przeciwnie, miało zasadnicze znaczenie. Wystarczy przypomnieć operację gruzińską z jesieni 2008 r. „Oswojono” wówczas opinię publiczną z groźbą zamachu na prezydenta. Wydarzenia z Gruzji zlekceważono, stały się one wręcz przedmiotem kpin, zarówno ze strony polityków, jak i mediów.

A cała operacja związana z remontem samolotu?

Przedstawimy wkrótce dokumentację, z której jasno wynika, kto i jakie decyzje podejmował w tej sprawie. Osobną kwestią są działania premiera Tuska i jego podwładnych, nakierowane na wyeliminowanie głowy państwa z polityki zagranicznej, oraz wspólna z Putinem gra prowadzona przeciwko Lechowi Kaczyńskiemu, decyzje i zaniechania ministrów obrony, spraw wewnętrznych, spraw zagranicznych, szefa BOR. Czy byli świadomi, w czym biorą udział? Być może nie. Ale wszyscy teraz działają przeciwko śledztwu i utrudniają dojście do prawdy.

Dr Maciej Lasek, szef Komisji Badania Wypadków Lotniczych, jeszcze w grudniu mówił: „To był błąd pilota i to niejeden błąd, tylko cała seria błędów”.

Trzeba nie mieć sumienia, by zachowywać się w ten sposób. Mjr Arkadiusz Protasiuk nie popełnił żadnego zasadniczego błędu. We właściwym momencie podał właściwą komendę. Jeśli chodzi o umiejętności pilotażu, mam większe zaufanie do płk. Bartosza Stroińskiego, dowódcy eskadry tupolewów w 36. Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego, niż do ludzi Millera i Laska. Powiedział on w wywiadzie, że gdy kapitan wydaje komendę „odchodzimy”, to cała załoga skupia się wyłącznie na realizacji tego zadania i że musiało zdarzyć się coś straszliwego, jeżeli mimo tego manewr nie został wykonany. Więcej, dziesięć minut wcześniej mjr Protasiuk zapowiedział, że jeśli nie będzie warunków do lądowania, to odejdzie. Tupolew spadł, bo o przebiegu późniejszych wydarzeń nie zadecydowali piloci, lecz zupełnie inne czynniki.

Dlaczego jednak do końca mówią, nie krzyczą, że coś wybucha?

Trzeba pamiętać, że eksplozja to ułamek sekundy. W nagraniu z czarnej skrzynki z ostatnich sekund lotu, tuż przed wybuchem i rozpadem maszyny, słychać krzyki przerażonych pasażerów i załogi. A zapisy czarnych skrzynek urywają się przed uderzeniem tupolewa w ziemię i nie znamy przebiegu ostatnich dwu sekund.

Jak to możliwe?

Wybuch zniszczył wcześniej samolot i przerwał nagrywanie. Oczywiście nie twierdzę, że już wszystko wiemy o tej końcowej fazie lotu. Ale wiemy wystarczająco dużo, by wskazać na eksplozję jako przyczynę tragedii, choć wiele pytań czeka nadal na odpowiedź. Właśnie dlatego nasze badania nie zostały ostatecznie zakończone i nie kierujemy jeszcze sprawy do prokuratury. Jedynym pewnym źródłem wiedzy na ten temat z metodologicznego punktu widzenia są dane z amerykańskich systemów nawigacyjnych TAWS i FMS, po tragedii sprawdzonych przez producentów, co daje nam dużo większą gwarancję, że nie zostały zmanipulowane.

Dane z czarnych skrzynek są niepewne?

Tak, ich autentyczność budzi duże wątpliwości specjalistów. Po zapis kluczowych szesnastu sekund z polskiej kopii Jerzy Miller jeździł do Moskwy dwukrotnie, ponieważ Rosjanie przekazali materiał sfałszowany tak nieudolnie, że nawet jego urzędnicy nie mogli tego zaakceptować. Ekspertyza rosyjska FSB z czerwca 2010 r. jednoznaczne wskazuje, że analizowany zapis jest krótszy o dwie minuty od tego, którym posługiwał się MAK i komisja Millera. Ma 36, a nie 38 min.

Coś dodano?

Raczej rozciągnięto w czasie, by dostosować do przyjętej tezy.

Cały wywiad – w najnowszym wydaniu „Sieci”.

http://www.gazetapolska.pl/26742-nie-ma-polski-nie-ma-rosji-nie-bylo-powstania-tygodnik-ilustrowany-w-roku-1863

Jarosław Marek Rymkiewicz

 

NIE MA POLSKI, NIE MA ROSJI, NIE BYŁO POWSTANIA – „TYGODNIK ILUSTROWANY” W ROKU 1863

NIE MA POLSKI, NIE MA ROSJI, NIE BYŁO POWSTANIA - „TYGODNIK ILUSTROWANY” W   ROKU 1863(foto. Tygodnik Ilustrowany)

Nie można powiedzieć, aby redaktorzy „Tygodnika Ilustrowanego” podawali jakieś nieprawdziwe wiadomości. Wydaje mi   się, że   zazwyczaj pisali prawdę. A   może nawet zawsze pisali prawdę. Ale widać też od   razu, że   pisząc prawdę –   zarazem potwornie, wprost haniebnie kłamali.

25 lipca 1863   r. –   jak opowiada w   piątym tomie „Dziejów 1863 roku” Walery Przyborowski, przedstawiając historię warszawskiej sekcji sztyletników –   więc 25 lipca na   stokach Cytadeli powieszeni zostali Antoni Heine, Ignacy Stefanowski, August Zawistowski i   Franciszek Nowicki. Pierwszy był wyrobnikiem, drugi stróżem, trzeci palaczem, czwarty czeladnikiem kotlarskim. Złapano ich 8 lipca na   Nalewkach, kiedy próbowali zabić rewirowego Frycza. 4 września powieszono w   Cytadeli Józefa Kamińskiego, czeladnika krawieckiego, który 24 sierpnia uderzył sztyletem w   brzuch Kazimierza Skowrońskiego, urzędnika w   biurze oberpolicmajstra warszawskiego. Tego samego dnia, 4 września, na   stoku Cytadeli powieszono jeszcze czterech sztyletników: szewca Józefa Bachlińskiego oraz czeladników Jankowskiego, Gołębiowskiego i   Kochańskiego. 9 sierpnia tych czterech zamordowało właściciela domu na   Świętokrzyskiej, Wicherta, jego siostrę i   jego służącą. Jak podaje Przyborowski, sztyletnicy zabili także małego pieska Wichertów. Wichert oskarżony był o   to, że   –   kiedy zgłosił się do   niego poborca podatku narodowego –   kazał swojej służącej sprowadzić policję. 17 września w   Cytadeli powieszony został Michał Wagner, drukarz z   drukarni bankowej. Dwa tygodnie wcześniej zabił on w   szynku na   rogu Kruczej i   Nowogrodzkiej szpiega nazwiskiem Bosakiewicz. 30 września na   pięciu placach Warszawy –   na   placu Bankowym, Grzybowskim i   Trzech Króli, na   Rynku Starego Miasta i   na   Nowym Mieście –   rozstrzelano publicznie pięciu rzemieślników: Stanisława Jagoszewskiego, Stanisława Janiszewskiego, Józafata Kosińskiego, Tymoteusza Raczyńskiego i   Leopolda Zelnera. Aresztowano ich kilka dni wcześniej, mieli przy sobie sztylety. 13 września Wilhelmowi Algerowi, robotnikowi z   fabryki Ewansa na   Świętojerskiej, zgasła, kiedy wieczorem szedł ulicą, latarka. Kto wówczas w   Warszawie przed godziną policyjną, ale już po   zmierzchu, wychodził na   miasto, musiał mieć w   ręku zapaloną latarkę. Algera, z   powodu tej zagasłej latarki, zatrzymano i   znaleziono przy nim osiem granatów. 17 października rozstrzelano go na   dziedzińcu fabryki, w   której pracował, „a   trupa –   pisze Przyborowski –   ze   straszną raną w   piersi, z   której strumieniem krew się lała, wieziono na   tak zwanej karze (to   jest wózku do   wywożenia śmieci) przez ulice Świętojerską i   Freta do   Cytadeli. Ludzie maczali w   tej krwi chustki i   głośno przeklinali rząd najezdniczy”. Opisawszy te egzekucje, Przyborowski próbował ułożyć listę tych, którzy zostali w   Warszawie zabici przez sztyletników w   lipcu, sierpniu i   wrześniu 1863   r. Wyliczył 18 ofiar powstańczego terroru, ale ta   jego lista nie była oczywiście kompletna, bowiem, jak pisał, „wiele morderstw zostało ukrytych i   nigdy na   jaw nie wyszło”.

W   numerze 206. z   dnia 5 września 1863   r. –   sztyletowanie i   wieszanie weszło już wówczas, rzec można, w   warszawski obyczaj –   czytelnicy „Tygodnika Ilustrowanego” mogli przeczytać w   „Kronice tygodniowej” –   pisywał ją   wtedy Wacław Szymanowski –   co   następuje: „Rzeczywiście, co   do   cygar i   papierosów przyznać należy, że   w   paleniu ich za   mało może zwracamy uwagi na   dogodność drugich, a   zwłaszcza kobiet. Wszakże puszczanie dymu z   ust nie jest niezbędną potrzebą, żeby się od   niego na   chwilę wstrzymać nie można było. […] W   ogóle sądzimy, że   rozpowszechniające się coraz bardziej używanie papierosów bardzo niedobre przynieść może skutki dla zdrowia publicznego. Jeżeli, według zdania doktorów, sam tytuń jest szkodliwy w   cygarach albo fajkach, to   olejek wydobywający się z   palonego papieru daleko jeszcze większą szkodę zdrowiu przynieść może”. Aby nie było żadnych wątpliwości co   do   tego, jaką problematyką zajmowali się w   tych strasznych dla Warszawy –   i   dla całej Polski –   miesiącach redaktorzy „Tygodnika Ilustrowanego”, przedstawię pełną treść dwóch numerów tego pisma. Ten numer, w   którym kronikarz dywagował na   temat szkodliwości palenia tytoniu, otwarty był –   jak zresztą niemal każdy numer „Tygodnika” –   życiorysem wybitnej postaci historycznej. Tym razem był to   życiorys Jerzego Lubomirskiego, marszałka wielkiego koronnego. Następną pozycją numeru była wspomniana już „Kronika tygodniowa”. Obok problemu palenia cygar i   papierosów Szymanowski podejmował w   niej jeszcze polemikę z   „Warschauer Zeitung” na   temat nazewnictwa ulic Warszawy. Zastanawiał się mianowicie, czy w   niemieckojęzycznym piśmie należy używać nazwy Biergasse czy raczej Piwna. Opowiadał się, jako że   był patriotą, za   tą   drugą ewentualnością. Czytelnicy mogli też znaleźć w   tym numerze artykuł opisujący ruiny zamku w   Radziejowicach, opowiadanie historyczne o   Albrechcie księciu pruskim, korespondencję z   Moraw i   wreszcie opis wsi Lubasz pod Czarnkowem. Numer zamknięty był kącikiem szachowym i   rebusem. Tak wyglądał numer z   5 września. Numer 212 z   17 października –   tego właśnie dnia, przypominam, przez Świętojerską i   Freta wieziono do   Cytadeli trupa „ze   straszną raną w   piersi” –   więc ten numer otwarty był opisem klasztoru kamedulskiego w   Biniszewie. Autor „Kroniki tygodniowej” podejmował w   niej tylko jeden temat. Piętnował mianowicie drobne kilkugroszowe oszustwa przy kupowaniu biletów w   omnibusie i   grze w   karty oraz przywłaszczanie sobie drobiazgów: chowanie cygar do   kieszeni w   czasie wieczorów towarzyskich i   kradzież ciastek w   cukierni. „A   cóż powiecie –   pisał –   o   wypożyczających książki? Wieluż to   myśli o   oddaniu ich? Porachujmy się z   sumieniem, bracia moi, i   opatrzmy, wielu z   nas posiada cudze książki. Dzieje się to   bez myśli skrzywdzenia właściciela, tylko wprost oddaniu przeszkadza lenistwo i   lekceważenie cudzej własności, które u   nas bardzo daleko jest posunięte”. Następne pozycje numeru 212. „Tygodnika” to   „Przegląd polityki zagranicznej” –   przynoszący wiadomości z   Paryża, Madrytu, Rzymu, Kopenhagi, Berlina i   Aten –   oraz „Ostatnie depesze” z   Paryża, Londynu i   Berlina. Depesze donosiły między innymi o   tym, że   „królowa Wiktoria wypadła z   powozu. Jej królewska mość doznała lekkiej tylko kontuzji”. Dalej mamy jeszcze w   tym numerze życiorys Albrechta Stanisława Radziwiłła, kanclerza wielkiego litewskiego, opis zamku książęcego w   Poznaniu, ciąg dalszy „Pomywaczki”, obrazka z   końca XVIII wieku Józefa Ignacego Kraszewskiego, rebus i   szachy. Ostatnią pozycją numeru był rysunek Juliusza Kossaka z   cyklu „Dawne ubiory i   uzbrojenia”.

I   przeszłość, i   ówczesna teraźniejszość

Choć „Tygodnik Ilustrowany” reklamował się jako pismo „obejmujące ważniejsze wypadki spółczesne”, w   istocie był jednak pismem zwróconym ku   przeszłości i   pragnącym przypomnieć swoim czytelnikom to, co   minione, odległe, zapomniane. Czynił to   zresztą –   co   na   dobro jego redaktorów godzi się zapisać –   w   sposób bardzo udatny. Dwa działy pisma, którym Ludwik Jenike –   jak mówiono wówczas: „redaktor główny” –   poświęcał niewątpliwie najwięcej uwagi, to   owe wspomniane już życiorysy wybitnych postaci historycznych oraz opisy „miejscowości, kościołów, zamków i   gmachów”. Ten drugi dział wydaje się szczególnie interesujący, bowiem zestaw artykułów, które nań się składały, ujawnia dość nieoczekiwaną –   chciałoby się rzec: liberalną –   stronę ówczesnej cenzury, skądinąd, jak wiadomo, niebywale wtedy rozzuchwalonej. W   dziale tym w   drugim półroczu 1863   r. ukazały się między innymi następujące –   zawsze pięknie ilustrowane –   artykuły: „Pińsk i   Pińszczyzna”, „Kościół św. Stefana i   klasztor mariawitek w   Wilnie”, „Skała Czackiego pod Żytomierzem”, „Góra Ochrymowa w   Żytomierzu”, „Kościół św. Rafała i   figura Zbawiciela w   Snipiszkach”, „Kościół św. Krzyża czyli bonifratrów w   Wilnie”, „Zamek w   Białej”. Na   31 artykułów pomieszczonych w   tym dziale w   owym półroczniku aż osiem ma   za   temat miejscowości i   zabytki znajdujące się na   ziemiach zabranych. Na   marginesie warto zauważyć, że   niebawem miało być już znacznie gorzej i   w   drugiej połowie roku 1865 spośród artykułów, które zamieszczono w   tym dziale, tylko jeden był poświęcony zabytkowi znajdującemu się na   ziemiach zabranych, a   to   kościołowi bazylianów w   Poczajowie i   wiszącemu w   tym kościele cudownemu obrazowi Bogurodzicy. Te artykuły przedstawiające przeszłość ziem zabranych mówiły coś istotnego o   intencjach redaktorów „Tygodnika” i   dlatego o   nich wspominam. Ale o   tych intencjach za   chwilę.

Teraz należy zauważyć, że   choć „Tygodnik” zwrócony był ku   przeszłości, to   obecna była w   nim również i   ówczesna teraźniejszość. Jakież to   „ważniejsze wypadki spółczesne” mieli na   oku jego redaktorzy? „Tygodnik” przynosił przede wszystkim wiele wiadomości z   zagranicy. W   styczniu 1863   r. jego czytelnicy mogli się dowiedzieć, że   „w   bitwie pod Fredericksburgiem separatyści stracili tylko 3000 ludzi. Federaliści uderzyli na   Kingston w   Karolinie, lecz i   tu   odparci, cofnęli się ze   stratą”. W   tym samym miesiącu „Tygodnik”, relacjonując atak generała Shermana na   Vicksburg –   „obie strony walczyły z   zajadłością dobrze już znaną z   dziejów tej smutnej bratobójczej wojny” –   przepowiadał, że   jeżeli „wojna potrwa rok jeden jeszcze w   takich rozmiarach, ojczyzna Waszyngtona zniszczoną będzie do   gruntu”. Obok wojny toczącej się w   Stanach między federalistami a separatystami –   w   roku 1863 „Tygodnik” informował o   niej czytelników niemal w   każdym numerze –   szczególną uwagę redaktorów przyciągała wojna tocząca się w   Meksyku. „Depesze z   New Yorku z   dnia 5 stycznia donoszą, że   Francuzi zdobyli Pueblę, skąd po   otrzymaniu posiłków wyruszyć mają na   Meksyk”. Tę   wiadomość „Tygodnik Ilustrowany” podał 24 stycznia. Ciekawe, kogo zdobycie meksykańskiej Puebli mogło wówczas w   Warszawie zainteresować? Pewnie nikogo, jeśli się zważy, że   dzień wcześniej wybuchło powstanie, o   czym, z   niejasnych przyczyn, czytelnicy „Tygodnika” poinformowani nie zostali.
Wśród informacji z   zagranicy, zamieszczonych w   „Tygodniku” w   roku 1863, znalazłem jednak dwie takie, które, owszem, mogły się wydać ówczesnym czytelnikom dość znaczące. W   połowie stycznia „Tygodnik” informował, że   w   Mediolanie „kilku wieśniaków wykonało demonstrację przed kościołem św. Łucji. Proboszcza i   kilkanaście innych osób aresztowano i   zabrano piśmienne dokumenta”. W   lutym natomiast czytelnicy „Tygodnika” mogli się dowiedzieć, że   król Wiktor Emanuel przyjął na   audiencji posła pruskiego i   „w   tymże dniu w   Neapolu rzucono bombę pomiędzy arkady pałacu podczas balu u   księżny genueńskiej”. Nie były to   zapewne informacje aluzyjne, ale wreszcie za   takie właśnie mogły lub mogłyby zostać uznane. Wypada więc przyjąć, że   ukazały się w   „Tygodniku” dzięki przeoczeniu starszego cenzora Antoniego Funkensteina. Nazwisko godne jest zapamiętania –   Funkenstein –   bo   żeby wymyślić coś takiego jak ten” Tygodnik Ilustrowany” w   roku 1863, na   pewno nie wystarczy być zwykłym cenzorem i   trzeba być przynajmniej starszym, a   może nawet najstarszym cenzorem.

Choć gorzej, to   lepiej

W   Warszawie –   według Funkensteina i   redaktorów „Tygodnika Ilustrowanego” –   oczywiście nie rzucano wówczas bomb jak na   balu u   księżny genueńskiej, nie dokonywano aresztowań, nie konfiskowano piśmiennych dokumentów. Działy się jednak w   Warszawie, a   także w   tym bezimiennym, nie nazwanym kraju, w   którym miasto to   leżało, różne okropne rzeczy i   Funkenstein, jak się zdaje, nie miał nic przeciwko temu, aby Jenike o   tych okropnościach –   a   nawet potwornościach –   informował swoich czytelników. „Korespondentka z   Sokołowa Podlaskiego pisze nam, że   tam stawy powysychały, a   skutkiem tego wyginęły i   ryby, tak iż ceny na   nie do   niepamiętnej z   dawna doszły wysokości”. Tę   wiadomość przyniósł „Tygodnik” w   styczniu. „Wiadomo każdemu, że   pomiędzy mnóstwem źle urządzonych u   nas zakładów niezaprzeczenie prym trzymają łazienki letnie wiślane.

Nieporządek jest tam na   porządku dziennym”. To   informacja z   lipca. „Doprawdy, chleb jaki otrzymujemy obecnie nie jest do   jedzenia. Czarny jak glina, stęchły i   niedopieczony. Jak go ukroić kawałek, a   położyć na   obrusie, to   ślady wilgoci po   nim się pozostają. Taki chleb żadną miarą dla zdrowia nie może być pożytecznym. […] I   dziwna rzecz, na   ulicy, gdzie mieszkam, znajduje się kramik, w   którym sprzedaje się chleb wypiekany przez starozakonnego, otóż ten chleb jest daleko bielszy, smaczniejszy i   lepiej wypieczony”. Tak krytykował „Tygodnik” warszawskich piekarzy we   wrześniu. Można się też było dowiedzieć z   tego pisma w   tym pełnym nieszczęść roku 1863, że   woda zalewa piwnice na   Tamce, że   na   placu Teatralnym reperuje się bruki, „a   ta   naprawa tymczasem tak się odbywa, że   w   miejsce starych dziur powstają nowe, jeszcze gorsze”, że   grabarze na   Powązkach „nie odznaczają się wielką ostrożnością w   dopełnianiu grobowych obowiązków swoich” oraz że   omnibusy warszawskie są   „niedogodne, brudne, trzęsące, zapełnione wszelkiego rodzaju śmieciami i   nieczystością”. Autor „Kroniki tygodniowej” nie mógł jednak nie zauważyć, że   choć było coraz gorzej, to   było coraz lepiej, bo   komunikacja miejska funkcjonowała coraz sprawniej, gdyż omnibusów było coraz więcej. „Liczba omnibusów u   nas zwiększyła się w   przeciągu roku do   sześćdziesięciu kilku”. Było w   nich co   prawda coraz więcej śmieci, ale na   to, dzięki Bogu, Funkenstein pozwalał.

Pisząc prawdę, haniebnie kłamali

Wziąwszy pod uwagę te wszystkie informacje, które dotąd za   „Tygodnikiem Ilustrowanym” podałem, warto może zastanowić się przez chwilę nad dziwnym stosunkiem, jaki zachodzi pomiędzy prawdą a   kłamstwem. Nie można powiedzieć, aby redaktorzy „Tygodnika” podawali jakieś nieprawdziwe wiadomości. Wydaje mi   się, że   zazwyczaj pisali prawdę. A   może nawet zawsze pisali prawdę. Ale widać też od   razu, że   pisząc prawdę –   zarazem potwornie, wprost haniebnie kłamali. Można przyjąć, że   każda z   wiadomości i   opinii była i   nadal jest prawdziwa. W   Sokołowie Podlaskim naprawdę powysychały wówczas stawy, w   związku z   czym ceny ryb poszły w   górę. Królowa Wiktoria naprawdę wypadła z   powozu i   doznała lekkiej kontuzji. Federaliści naprawdę uderzyli na   Kingston i   cofnęli się ze   stratą. Palenie tytuniu naprawdę mogło przynieść wielką szkodę zdrowiu. Skała Czackiego pod Żytomierzem naprawdę wyglądała tak, jak przedstawiała ją   piękna rycina w   „Tygodniku”. Nie kłamały też rebusy, kącik szachowy i   ryciny Juliusza Kossaka. Więc nie kłamali. Ale wszystkie te prawdziwe informacje, dodane do   siebie, składały się na   jedno wielkie, niesamowite kłamstwo. Kłamliwa była bowiem ze   swej istoty struktura rzeczywistości: struktura, którą z   prawdziwych elementów budowali zacni redaktorzy „Tygodnika”, przy pomocy cenzora, a   zapewne także przy pomocy i   za   namową –   choć nic o   tym nie wiem i   może niesłusznie ich podejrzewam –   kogoś, kto urzędował na   Zamku (lub w   biurze oberpolicmajstra) i   komu zależało, mogło zależeć na   tym, aby czytelnicy tego pisma otrzymywali co   tydzień stosowną porcję obezwładniającego kłamstwa. Źródłem tego kłamstwa było oczywiście przemilczenie.

Potworność przemilczenia i   kłamliwość całej struktury czyniły i   czynią kłamstwem –   nie wiem, nie jestem pewien, czy dla ówczesnego czytelnika, ale na   pewno dla dzisiejszego –   każdą informację, która sama w   sobie była, mogła być prawdziwa. Te prawdziwe, ale przez wejście w   związek z   kłamstwem tracące swą prawdę informacje dają w   sumie obraz upiornej nierzeczywistości, świata niczyjego, bo   takiego, z   którym nikt –   nawet chyba starszy cenzor Funkenstein –   nie był w   stanie się utożsamić. Taka jest więc potęga kłamliwej całości: nic, co   w   niej uczestniczy, nie może być prawdą. I   choćby było prawdą, wchodząc w   kłamliwą całość prawdą być przestanie. Królowa Wiktoria naprawdę wypadła z   powozu. Ale ja, dowiadując się o   tym z   „Tygodnika Ilustrowanego”, wcale w   to   nie wierzę. Kłamią, więc nie wypadła. I   zastanawiam się tylko: dlaczego i   w   tej sprawie, mało wreszcie dla mnie i   dla nich istotnej, też mnie okłamują.

O   Polsce i   Rosji inaczej

Trzeba powiedzieć, że   –   budując tę   swoją niesamowitą nierzeczywistość z   elementów prawdy –   redaktorzy „Tygodnika Ilustrowanego” jawią się (z   naszego punktu widzenia) jako ludzie nieoczekiwanie nowocześnie myślący, a   także obdarzeni niezwykłą zdolnością przewidywania przyszłości. Ludwik Jenike, sądząc z   jego wspomnień, był człowiekiem zacnym, ale jednak niezbyt inteligentnym. Sądząc natomiast z   pisma, które założył i   redagował, był człowiekiem szalenie inteligentnym. Pojął przecież, że   znacznie ważniejsze od   tego, co   się mówi, jest to, czego się nie mówi. I   że   właśnie to, czego się nie mówi, powinno być przedmiotem dziennikarskiej manipulacji. Można więc rzec, że   pojął, jaka będzie przyszłość słowa drukowanego. Pomysł, żeby kłamać mówiąc tylko prawdę, wydaje się nam pomysłem, na   który wpadli dopiero pisarze i   dziennikarze wieku XX. Tymczasem Jenike wpadł na   ten pomysł, bagatela, niemal sto lat przedtem, nim Czesław Miłosz napisał w   „Dziecięciu Europy”:

„Z małego nasienia prawdy wyprowadzaj roślinę kłamstwa,
Nie naśladuj tych co   kłamią, lekceważąc rzeczywistość”.

Rady Miłosza, pochodzące z   roku 1946, zwrócone były do   obywatela któregoś z   totalitarnych państw XX wieku. Państwo, w   którym żył Jenike, trudno nazwać totalitarnym. Ale mechanizm przemilczeń, a   więc mechanizm tworzenia nierzeczywistości, jaki stosował w   swoim piśmie, był akurat tak samo skuteczny –   i   w   swej istocie właściwie taki sam –   jak ten, który w   wieku XX miała zastosować prasa państw totalitarnych. Ten mechanizm przemilczeń –   a   także jego przypuszczalny cel –   najlepiej chyba widoczny jest w   „Tygodniku Ilustrowanym” w   sposobie używania dwóch słów: Polska i   Rosja. A   właściwie jednego z   nich, bowiem słowa Rosja redaktorzy „Tygodnika” nie używali w   ogóle. Istniały według nich na   świecie różne państwa –   Anglia, Francja, Włochy, Madagaskar –   ale Rosja nie istniała. Czegoś takiego –   zdawali się mówić ci redaktorzy swoim czytelnikom –   nie ma   i   co   więcej w   ogóle nigdy nie było na   świecie. W   każdym numerze pisma, tuż pod tytułem, ukazywała się co   prawda informacja mówiąca między innymi: „Prenumerata na   prowincji i   w   Cesarstwie: rocznie rsr 12”. Ale na   to   nie było po   prostu rady, trzeba było jakoś licznych czytelników z   Kijowa czy Żytomierza poinformować, ile mają płacić za   prenumeratę.

W   ciągu całego roku 1863 ukazała się natomiast w   „Tygodniku” tylko jedna informacja, z   której mogłoby wynikać, że   coś takiego jak Rosja istnieje. Mogłoby wynikać, ale niezbyt jasno, bo   nazwa państwa nie została wyraźnie wymieniona. „Petersburg. 7 kwietnia –   mówiła ta   informacja. –   Towarzystwo rosyjskie otrzymało koncesję na   budowę kolei żelaznej z   Kijowa do   Odessy, długiej 647 wiorst, z   dwiema bocznymi liniami, każda dłuższa nad 300 wiorst. Kapitał zakładowy 55 milionów rubli, państwo zapewnia 5%”. Naprawdę –   była to   jedna jedyna informacja, jaką w   roku 1863 otrzymali czytelnicy „Tygodnika” o   tym państwie, które skądinąd było przecież dość dobrze widoczne, jako że   odległość między jednym a   drugim jego stójkowym na   ulicach Warszawy wynosiła wtedy około dwustu kroków i   nie mogła –   z   rozkazu najwyższych władz –   być większa. Zastanawiam się, czy na   słowo Rosja był wtedy zapis w   rosyjskiej cenzurze? Czy to   raczej sam Jenike wpadł na   taki pomysł zlikwidowania sprawy polsko-rosyjskiej? Jeśli chodzi o   Polskę, sprawa wyglądała natomiast zupełnie inaczej. Słowa Polska i   Polacy pojawiały się w   „Tygodniku” bardzo często, tylko jednak w   życiorysach ludzi dawno zmarłych, opisach zabytków, wspomnieniach historycznych. Cenzura była w   tym zakresie widać dość łaskawa i   fałszowania historii nie żądała. Redaktorzy „Tygodnika” wciąż więc przypominali swoim czytelnikom, że   istniała kiedyś jakaś Polska. Przypominali też, co   więcej, że   ta   Polska niegdyś istniejąca była wspaniała, bogata, potężna. Używali również słowa ojczyzna i   z   „Tygodnika” w   roku 1863 można się było na   przykład dowiedzieć, że   Jerzy Lubomirski „zasłaniał ojczyznę”, Stefan Czarniecki był „oswobodzicielem ojczyzny”, a   w   artykule o   Michale Mniszchu użyto nawet sformułowania „miłość ojczyzny”. Bardzo starannie jednak zarazem podkreślano, że   wszystkie te słowa –   Polska, Polacy, ojczyzna –   odnoszą się do   przeszłości i   tylko do   przeszłości, że   Polska była, właśnie była, w   jakiejś przeszłości, która właśnie jest przeszłością, i   że   w   tej przeszłości można ją   było, owszem, zasłaniać i   kochać. O   tym, kiedy, dlaczego, w   jaki sposób ta   Polska przestała istnieć, oczywiście, nie wspominano, ponieważ wymawianie słowa Rosja było zakazane.

Dziedzic przeszłości bez narodowości

Co   miał z   tego wnioskować czytający „Tygodnik Ilustrowany” mieszkaniec miasta, w   którym jeździły brudne omnibusy, a   w   sklepach sprzedawano źle wypieczony, niesmaczny chleb? Miał, myślę, godzić się na   to, że   jest jak jest, że   żyje gdzie żyje, pocieszając się przy tym miłą myślą, że   –   choć nie ma   już narodowości –   to   jest jednak dziedzicem wspaniałej przeszłości. Omnibusy były co   prawda zaśmiecone, ale nikt go nie krzywdził, nikt nie prześladował. Rosja nie istniała. Był mieszkańcem kraju realnych omnibusów i   powinien się z   tym pogodzić. Powinien się pogodzić z   realną rzeczywistością, bo   jest jak jest, a   inaczej nie będzie. O   to, myślę, chyba właśnie chodziło. Nie nazywać czegoś, co   nie istnieje, a   przecież istnieje, nie jest jednak łatwo.

Redaktorzy „Tygodnika” mieli więc wyraźne kłopoty stylistyczne, kiedy przychodziło do   nazywania tej realnej nierzeczywistości, której przeszłość nazywała się Polską, ale której teraźniejszość nazwana być w   ten sposób nie mogła. Dwa lata później, kiedy zaczęły ukazywać się „Kłosy”, Kazimierz Władysław Wójcicki wpadł więc na   fenomenalny pomysł, aby tę   nierzeczywistość realnych omnibusów nazwać po   prostu krajem. Z   artykuliku podsumowującego pierwsze półrocze istnienia „Kłosów’, opublikowanego w   listopadzie roku 1865, można się było dowiedzieć, że   w   piśmie tym były drukowane między innymi: „opisy podróży –   osobliwości kraju własnego i   obszernej obczyzny –   sprawozdania z   literatury krajowej i   zagranicznej –   korespondencje z   różnych miast kraju naszego”.

Kogo i po co chciano oszukać?

Co potąd powiedziałem, pozwala postawić kilka pytań, z których dwa wydają mi się najistotniejsze. Na żadne z nich nie mam jednak gotowej odpowiedzi. Pytanie pierwsze jest takie. Po co to komu było, komu i jaką miało to przynieść korzyść, kogo i w jakim właściwie celu chciano oszukać, konstruując tę nierzeczywistość? Nie ulega przecież wątpliwości, że wszyscy wszystko świetnie wiedzieli. Żadna nierzeczywistość – choćby najlepiej pomyślana – nie mogła wyprzeć, zastąpić, zlikwidować strasznej rzeczywistości tamtego czasu. O tej rzeczywistości – o tym, co naprawdę dzieje się w Warszawie, w Polsce, na Litwie, na Wołyniu – informowały swoich czytelników, i to całkiem dokładnie, tak gazety wydawane przez rząd – jak go wówczas nazywano – najezdniczy, jak i gazety wydawane w podziemiu. O egzekucjach dokonywanych w Warszawie można się było dowiedzieć z oficjalnego organu najeźdźców, „Dziennika Powszechnego”. Kto się tym „Dziennikiem” brzydził i czytać go nie chciał, mógł poznać prawdę, czytając powstańcze „Wiadomości z Pola Bitwy”, redagowane przez Agatona Gillera, albo „Niepodległość”, która była półoficjalnym organem Rządu Narodowego. Wychodząca w Warszawie „Niepodległość” miała ogromny, jak na owe czasy, nakład, niektóre jej numery były odbijane podobno w 10 000 egzemplarzy. Liczba prenumeratorów „Tygodnika Ilustrowanego” – jak po latach skarżył się w swoich wspomnieniach Ludwik Jenike – spadła po wybuchu powstania z 3800 do 1500. Zważywszy choćby tylko na te różnice w wysokości nakładów, sam pomysł, że cokolwiek można by, cokolwiek dałoby się wówczas przemilczeć i w ten sposób zataić, wydaje się po prostu śmieszny.

Jeszcze na jedno, w związku z tym moim pytaniem, trzeba zwrócić uwagę. Na ulicach Warszawy grał się wtedy ogromny teatr śmierci, a jego widownia liczyła się na tysiące, a może i dziesiątki tysięcy. Mówiłem już o tej egzekucji pięciu rzemieślników, którzy 30 września zostali rozstrzelani na pięciu placach Warszawy. Było to już po zamachu na Berga i nowy namiestnik, pragnąc pokazać miastu, co potrafi, postarał się, aby egzekucja wypadła szczególnie okazale. „Chciał tym sposobem – pisze Przyborowski – wywołać przerażenie i postrach w mieście. Nieszczęsnych skazańców wieźli przez miasto przy huku bębnów, każdego osobno w towarzystwie kapucyna z krzyżem w dłoni. Tłumy ludu przypatrywały się temu widowisku, kobiety głośno płakały, niektóre padały zemdlone”. Kto, obejrzawszy taki spektakl na którymś z placów Warszawy, poszedł potem do domu i usiadłszy w fotelu, rozłożył „Tygodnik Ilustrowany”, co sobie właściwie myślał? Ale już nie o to chodzi, co myślał sobie ówczesny czytelnik „Tygodnika”. Co sobie właściwie myślał, jaki miał pomysł na rozprawienie się z Polakami ten rząd najezdniczy, który tak gorliwie – przy pomocy swoich cenzorów – rzeczywistość przerabiał na nierzeczywistość, a zarazem – i równie gorliwie – przekonywał buntowników o swojej rzeczywistej sile, swojej rzeczywistej bezwzględności, swoim rzeczywistym okrucieństwie? Dlaczego zarazem zatajał i ujawniał rzeczywistość? Po co mu to było?

Kwestia intencji

Pytanie drugie jest takie. Jakie były intencje redaktorów „Tygodnika Ilustrowanego”? Ludwik Jenike, pisząc wspomnienia – ukazały się one już w XX wieku – twierdził oczywiście, że miał zawsze jak najlepsze intencje. „Działalność moja publiczna rozszerzyła się od chwili, gdy stanąłem na czele pisma, które wkrótce dość silny wpływ na społeczeństwo nasze wywierać poczęło. Każda sprawa ważniejsza, każda myśl szlachetna znajdowała w nim odbicie, a nieraz i początkowanie”. Twierdził też Jenike – mając na myśli narodowość polską – że „w obronie tego właśnie skarbu »Tygodnik« od samego początku walczyć sobie zamierzał”. A jeśli „Tygodnik” coś kiedyś przemilczał, to było to „przymusowe milczenie”. „Powtarzam więc jeszcze raz to, co już wyżej powiedziałem, że złośliwym i zupełnie bezzasadnym był zarzut, robiony nam nieco później przez pisma tak zwane postępowe, zarzut wstecznictwa i odgrzebywania wyłącznie zmurszałych zabytków przeszłości”. Niestety, nie można doczytać się w tych dwóch tomikach „Ze wspomnień”, wydanych w roku 1910, co myślał ten wielki twórca nierzeczywistości o wymyślonym przez siebie mechanizmie kreowania tej nierzeczywistości. A może w ogóle nie zdawał sobie sprawy z tego, że taki mechanizm wynalazł? W drugim tomie „Ze wspomnień” Jenike przytoczył list, który w czerwcu 1866 r. otrzymał od Elizy Orzeszkowej. „Nim jednak zostanę pana znajomą, jestem serdeczną przyjaciółką pisma, wychodzącego pod jego kierownictwem. Dziwnie sympatyczny, poczciwy, całkiem jakoś nasz jest »Tygodnik Ilustrowany«”. Widzę panią Elizę Orzeszkową, jak po przegranej bitwie pod Kołodnem, w pierwszych dniach lipca 1863 roku, wiezie w karecie chorego Romualda Traugutta – jego głowa na jej kolanach – i tak ją pytam: – Droga pani Elizo, co też pani miała na myśli, pisząc potem ten list do pana Jenike? Nie pojmuję pani. Przecież jego „Tygodnik” nie był ani sympatyczny, ani poczciwy, ani nasz. Była pani bardzo mądrą kobietą, więc chyba musiała to pani wiedzieć. – I myślę sobie, tak panią Elizę pytając, że może my ich już nie pojmujemy, tych ludzi, którzy żyli tutaj przed stu dwudziestu laty? Może nie jesteśmy w stanie pojąć ich rozpaczy? Może oni naprawdę – w rozpaczy po klęsce – uznali, że Polski nie ma i nigdy nie będzie, i że wszystko, co mogą z niej jeszcze mieć, to wspomnienie o skale Czackiego pod Żytomierzem i o figurze Zbawiciela w Snipiszkach? Może uznali, że nigdy nic więcej poza tymi wspomnieniami już mieć nie będą, że więcej żądać nie należy, że to i tak dużo? Ale nawet jeśli tak było, jeśli tak myśleli, to w czasie, kiedy przez Świętojerską i Freta wieziono na wózku do wywożenia śmieci krwawiące zwłoki sztyletnika Wilhelma Algera, nie powinni mnie przekonywać, że palenie tytoniu szkodzi zdrowiu i że nie powinienem śmiecić w omnibusie. To było niegodne.

Tekst wygłoszony w 1983 r. w Sali Lustrzanej Pałacu Staszica na konferencji zorganizowanej przez Instytut Badań Literackich z okazji 120. rocznicy Powstania Styczniowego. Zdjęty wówczas przez cenzurę przy próbie opublikowania go w miesięczniku „Powściągliwość i Praca”. Pierwodruk w podziemnym kwartalniku „Krytyka” 1985, nr 19–20. Później nigdy nie przedrukowywany.

Śródtytuły pochodzą od redakcji „Gazety Polskiej”​

Argentyńska Madonna w centrum Polski

​Argentyńska Madonna w centrum Polski - niezalezna.pl

foto: Filip Blazejowski/Gazeta Polska

Historia Matki Bożej z Luján to praktycznie gotowy scenariusz na film. Jest w niej nawet polski epizod związany z kultem Opiekunki Argentyny w naszym kraju.

Wszystko zaczęło się w roku 1630, gdy pewien mieszkaniec argentyńskiej prowincji Tucumán, chcący wybudować skromną kapliczkę dla uczczenia Królowej Aniołów, Matki Bożej Niepokalanego Poczęcia, poprosił swojego przyjaciela z Brazylii o przesłanie figurki Matki Bożej. Na wszelki wypadek wysłano dwie figurki, które starannie zapakowane popłynęły do Buenos Aires, gdzie zapakowano je na wóz. Pewnego dnia, gdy przewoźnicy chcieli odjechać z miejscowości Rosendo nad rzeką Luján, gdzie nocowali, okazało się, że woły ciągnące wóz z figurkami nie mogą ruszyć z miejsca. Początkowo sądzono, że są zmęczone, więc przyprowadzono inne. Wóz ani drgnął. Ruszył dopiero po zdjęciu pakunków. Zaczęto więc ustawiać figurki pojedynczo. Gdy na wozie znajdowała się figurka Matki Bożej Niepokalanego Poczęcia, nie mógł on ruszyć z miejsca, gdy stawiano tam figurkę Maryi z Dzieciątkiem Jezus, ruszał bez problemu. Okoliczni mieszkańcy oraz przewoźnicy zrozumieli, że na ich oczach wydarzył się cud. Wszyscy uznali, że Matka Boża Niepokalanego Poczęcia najwyraźniej chce pozostać właśnie w tym miejscu.

W Rosendo wybudowano kapliczkę, a cudowna figurka z każdym dniem stawała się w Argentynie coraz słynniejsza ze względu na wyproszone za wstawiennictwem Maryi łaski. Miejsce, w którym umieszczono figurkę, nazwano Luján i to właśnie imię otrzymała Opiekunka Argentyny. W miejscu kaplicy stanęła neogotycka bazylika, w której podziemiach umieszczono kopie wizerunków Matki Bożej czczonych na całym świecie (wśród nich obraz Jasnogórskiej Madonny). W 1947 r. papież Pius XII w przemówieniu radiowym oddał Argentynę w opiekę Matki Bożej z Luján.

Kult Argentyńskiej Madonny za sprawą śp. prymasa Józefa Glempa przeniósł się także do Polski. Gdy prymas otrzymał od Polonii argentyńskiej kopię figurki Matki Bożej z Luján, obiecał, że przekaże ją do jednego z powstających w Warszawie kościołów. W 1984 r. figura trafiła do parafii Ofiarowania Pańskiego na Ursynowie. Wzniesiono tam kaplicę poświęconą Matce Bożej i Argentynie. W każdą pierwszą sobotę miesiąca odbywa się tam msza św. w intencji osób chorych na choroby nowotworowe. Miejscowy proboszcz ks. Edward Nowakowski przyznaje, że po wyborze kard. Jorge Bergoglio na papieża wiele osób dowiedziało się, iż miejsce kultu argentyńskiej Madonny jest także w Polsce.

– Cieszymy się, że mamy figurę i możemy się przy niej modlić, a wybór kard. Bergoglio to wyróżnienie także dla nas, a zarazem ogromne zobowiązanie, aby modlić się w intencji papieża Franciszka. Warto podkreślić, że sanktuarium w Luján jest dla Argentyny jak Częstochowa dla Polski. Należy też pamiętać, że papież Franciszek jest papieżem maryjnym. W Argentynie praktycznie w każdym domu na pierwszym miejscu jest Matka Boża z Luján. Mają do Niej wielkie nabożeństwo, a my podążamy za nimi małymi kroczkami – mówi „Codziennej” ks. Nowakowski.

http://wpolityce.pl/wydarzenia/49848-ewa-wojciak-wulgarnie-zelzyla-papieza-200-jej-poplecznikow-w-imie-wolnosci-walczy-o-jej-bezkarnosc-polecamy-liste-sygnatariuszy

Ewa Wójciak wulgarnie zelżyła papieża. 200 jej popleczników w imię „wolności” walczy o jej bezkarność. Polecamy listę sygnatariuszy

fot. wPolityce.pl

Ewa Wójciak, dyrektor poznańskiego Teatru Dnia Ósmego, szerszemu gronu nie była dotąd przesadnie znana. Wiodła swoją pseudo-kulturalną działalność w wielkopolskim zaciszu, ciesząc się obfitymi dotacjami z kasy miasta. Zasłynęła na całą Polskę dopiero jednym: nazwaniem Ojca Świętego ch….

Tuż po wyborze papieża Franciszka na swoim profilu na Facebooku napisała:

No i wybrali ch…, który donosił wojskowym na lewicujących księży.



Jako, że chamstwo i idiotyzm, jako przejawy agresji i patologii, w każdym zdrowym społeczeństwie podlegają należytemu uporządkowaniu, czyn pani dyrektor wywołał falę protestów. Prezydent Poznania Ryszard Grobelny pod naporem opinii publicznej oświadczył, że chętnie odwołałby dyrektorkę, o ile będzie to możliwe z prawnego punktu widzenia. O taką decyzję zaapelowała też część radnych.

W obronie Wójciak natychmiast stanął mur obrońców.

To wyraz myślenia totalitarnego i nieuprawniona ingerencja władzy w sferę prywatności. To także łamanie praw gwarantowanych przez konstytucję

– napisali sygnatariusze listu otwartego podpisanego przez 200 osób – artystów, naukowców, dziennikarzy. Są wśród nich Stanisław Barańczak, Ryszard Krynicki, Honza Zamojski, Jacek Kleyff oraz zawsze walczący na antyklerykalnym froncie prof. Jan Hartman, prof. Tomasz Polak (do 30 kwietnia 2008 Tomasz Węcławski, były ksiądz), prof. Krzysztof Podemski, Agnieszka Graff i Anna Grodzka (do niedawna Krzysztof Bęgowski).

List jest tak inspirującą lekturą, że prezentujemy go w całości:

Szanowny Panie Prezydencie,

protestujemy przeciwko pomysłowi odwołania Ewy Wójciak ze stanowiska dyrektora Teatru Ósmego Dnia.

Należymy do środowisk artystycznych, reprezentujemy świat kultury i nauki. Jesteśmy mieszkańcami Poznania i innych miast w Polsce, ludźmi, dla których bardzo ważna jest tradycja niezależnego myślenia i tworzenia, postawa związana z przełamywaniem społecznych i artystycznych barier.

Nie zgadzamy się, by konsekwencją prywatnej wypowiedzi Ewy Wójciak na temat papieża – kardynała Bergoglia – miało być jej odwołanie ze stanowiska dyrektora Teatru Ósmego Dnia.

Ewa Wójciak współtworzy artystyczny kształt przedstawień Teatru Ósmego Dnia od ponad czterdziestu lat, a od 1992 roku jest współodpowiedzialna za kształt prezentowanych w autorskim ośrodku Teatru interdyscyplinarnych wydarzeń artystycznych, społecznych i kulturotwórczych. Ranga Teatru Ósmego Dnia jest niezaprzeczalna i znana na całym świecie nie tylko w kręgach artystycznych, lecz także intelektualnych i wolnościowych. Nie czas i miejsce po temu, by wyliczać wszystkie jego zasługi i nagrody. Starczy skonsultować dostępne publikacje książkowe i filmowe.

Warto jednak przypomnieć, iż w 1976 roku, w czasach obiektywnie trudniejszych deklaracji obywatelskich i zminimalizowanego grona tzw. sprawiedliwych, Ewa Wójciak wraz ze swymi kolegami, artystami z Teatru Ósmego Dnia zbierała solidaryzujące się podpisy pod listem otwartym w sprawie projektu zmian w obowiązującej wówczas peerelowskiej konstytucji. Chodziło o wspólne dobro obywateli, a w tym przede wszystkim o zagwarantowanie wolności sumienia i praktyk religijnych.

Otóż, swoją biografię tworzymy przez całe życie, i nie jest ona wytworem chwili. Wolność słowa i niezależność myśli nie jest li tylko zdobyczą aktualnej demokracji i nie opiera się na wyznacznikach składanych przez praworządnych obywateli w podatkowych formularzach. Doświadczenie nauczyło już wielokrotnie (a egzegezą zjawiska zajmowali się filozofowie i poeci), że o swobodę wypowiedzi zabiegać trzeba bezustannie, nawet w dobie, jakby nam się wydawało, powszechnie szanowanej wolności.

Nie oczekujemy od Radnych Miasta Poznania ferowania wyroków w sprawach dotyczących podstawowych swobód obywatelskich.

Uważamy, że wypowiedź Ewy Wójciak powinna stać się powodem do ważnej dyskusji o poszanowaniu swobód zapisanych w konstytucji, a nie być przyczyną odwołania z funkcji dyrektora instytucji kultury. Konstytucji należy przywrócić jej rangę, bowiem jest najważniejszym aktem regulującym prawa obywatelskie, zapewniając m.in. każdemu wolność wyrażania swoich poglądów oraz pozyskiwania i rozpowszechniania informacji (art. 54 p. 1.). Takiej pozycji nie może mieć ustawa o świadczeniu usług drogą elektroniczną, która skupiła się na ochronie interesów usługodawców.

Prywatna wypowiedź na temat czegokolwiek i kogokolwiek i w jakiejkolwiek formie nie może być podstawą do kar i sankcji ze strony władz publicznych, tym bardziej do pozbawiania stanowiska.

Sankcja za prywatną wypowiedź nieprzeznaczoną do upublicznienia to wyraz myślenia totalitarnego i nieuprawniona ingerencja władzy w sferę prywatności. To także łamanie praw gwarantowanych przez konstytucję.

A oto sygnatariusze tego wiekopomnego dzieła, które bez wątpienia powinno zostać odnotowane jako jeden z kamieni milowych w walce o wolność:

Tomasz Kizny, fotograf, dziennikarz, członek ZPAF
dr Judyta Wachowska, UAM
Marta Strzałko, Teatr Biuro Podróży
prof. UAM dr hab. Eva Zamojska
prof. dr hab. Dariusz Doliński, psycholog społeczny
prof. dr hab. Cezary Wodziński, filozof
prof. dr hab. Jan Strzałko, Instytut Antropologii UAM
prof. UAM dr hab. Katarzyna A. Kaszycka, Instytut Antropologii UAM
Roman Kurkiewicz, dziennikarz
Anna Wachowska-Kucharska, Otwarte Forum Kultury
Witold Mrozek, recenzent teatralny „Gazety Wyborczej”
Janusz Opryński, Teatr Provisorium
Jolanta Kilian
Beata Polak, Pracowania Pytań Granicznych UAM
prof. dr hab. Tomasz Polak, Pracowania Pytań Granicznych UAM
dr Agata Siwiak, UAM
Agnieszka Ziółkowska, Stowarzyszenie MY POZNANIACY
Łukasz Drewniak, krytyk teatralny
Paweł Sztarbowski, Teatr Polski w Bydgoszczy
Marta Mikołajewska, doktorantka UAM
Paulina Skorupska, doktorantka UAM, Teatr Ósmego Dnia
Anna Czerniawska, teatrolożka
Marcin Liber, reżyser
Ewa Wanat, dziennikarka
Anna Królica, teatrolożka
Katarzyna Madoń-Mitzner, Dom Spotkań z Historią
Karolina Pawełska, aktorka
Agnieszka Kołodyńska, aktorka
Jose Enrique Iglesias Vigil, reżyser
Piotr Filipkowski, Dom Spotkań z Historią
dr Joanna Ostrowska, Instytut Kulturoznawstwa UAM
dr Jan Zamojski, UMP
Marta Andrzejczyk, prezeska Stowarzyszenia Scena Babel, Olsztyn
Jacek Puzinowski, Fundacja Kultury Yakiza, Bydgoszcz
Karol Zamojski, Pracownia Kultury Współczesnej
Aleksandra Jakubczak, teatrolożka, studentka Akademii Teatralnej w Warszawie
Danuta Błahut-Biegańska, graficzka, Wrocław
Marika Zamojska, Galeria Starter
Kinga Paź, historyczka
Andrzej Stróż, teatr niebopiekło
Elżbieta Janicka-Jarosz, anglistka, nauczycielka
Małgorzata Sieniewicz, animator kultury, Olsztyn
Adam Swarcewicz, Teatr Biuro Podróży
Łukasz Kowalski, Teatr Biuro Podróży
Piotr Wojtyniak, Teatr Biuro Podróży
Tomasz Wrzalik, Teatr Biuro Podróży
Justyna Paluszyńska, Teatr Biuro Podróży
Jarosław Siejkowski, Teatr Biuro Podróży
Łukasz Jata, Teatr Biuro Podróży
Monika Gierlicz, architekt
Jerzy Hamerski
Marta Maciejewska
Halina Chmielarz, aktorka
Omid Azadi, Bachelor of Social Science
Friederike Behr, Wrocław, Polska
Adán Garc~a Holgado, Teatr Ósmego Dnia
Maciej Sierpień, qpoznan.tv
Maciej Włodarczyk, qpoznan.tv
Barbara Prądzyńska, aktorka
dr Rafał Jakubowicz, Uniwersytet Artystyczny, Poznań
dr Mikołaj Iwański, ekonomista, filozof
prof. dr hab. Juliusz Tyszka, Instytut Kulturoznawstwa, UAM
Honza Zamojski, artysta sztuk wizualnych
Jacek Kleyff, poeta, kompozytor
Katarzyna Dylewska, studentka UAM i UE, Michał Kucharski, student UAM, radny osiedla
Małgorzata Sieniewicz, animatorka kultury, Olsztyn
Janusz Janiszewski, Teatr Uhuru
Agnieszka Pietkiewicz, aktorka, teatrolożka
Adam Borowski-Herbst, Teatr Ósmego Dnia
Marcin Kęszycki, Teatr Ósmego Dnia
Tadeusz Janiszewski, Teatr Ósmego Dnia
Jakub Staśkowiak, Teatr Ósmego Dnia
Renata Stolarska, Teatr Ósmego Dnia
Dagmara Jachimowicz
Dariusz Jachimowicz
Cora Herrendorf, Teatro Nucleo
Horatio Czertok, Teatro Nucleo
Anna Karolina Kłys, niezależna dziennikarka
Krzysztof Żwirblis, artysta i kurator
Krzysztof Ciecheński, teatrolog
Dorota Sajewska, Instytut Kultury Polskiej UW
Joanna Helander, fotografka
Bo Persson, reżyser filmowy
Zbigniew Brzoza, reżyser
Marek Kościółek, Teatr Krzyk Maszewo, Zachodniopomorska OFFensywa Teatralna
Anna Giniewska, Teatr Krzyk Maszewo, Zachodniopomorska OFFensywa Teatralna
Marcin Pławski, Teatr Krzyk Maszewo, Zachodniopomorska OFFensywa Teatralna
Mateusz Zadala, Teatr Krzyk Maszewo, Zachodniopomorska OFFensywa Teatralna
Grzegorz Małecki, scenograf
Prof. dr hab. Piotr Piotrowski, Instytut Historii Sztuki, UAM,
dr Tomasz Kitliński, UMCS w Lublinie/University of Brighton
dr hab. Paweł Leszkowicz, UAM w Poznaniu/University of Sussex
Anna i Stanisław Barańczakowie

!!!!! Jak informuje Małgorzata Musierowicz, siostra poety, Stanisław Barańczak nie podpisał listu 200 intelektualistów popierającego Ewę Wójciak, dyrektor Teatru Dnia Ósmego. Dopisano go, bez jego wiedzy i zgody, wykorzystując jego chorobę.

Tego rodzaju postępowanie jest wyjątkowo haniebne. Narażanie na szwank czyjegoś dobrego imienia, na dodatek w sytuacji, kiedy z powodu złego stanu zdrowia nie może on nawet zaprotestować, jest niewątpliwym skandalem. Trudno jednak oczekiwać zachowywania wysokich standardów od autorów listy poparcia dla Ewy Wójciak, która w najbardziej wulgarnym stylu obraziła Ojca Świętego.

http://wpolityce.pl/wydarzenia/49848-ewa-wojciak…

http://wpolityce.pl/wydarzenia/58298-stanislaw-b…

http://niepoprawni.pl/blog/2518/stanislaw-baranczak-nie-podpisal-listu-200-sygnatariuszy-popierajacych-ewe-wojcik-wykorzys#comment-428284

Irena Grudzińska-Gross, Princeton University
Elzbieta Matynia, Transregional Center for Democratic Studies, New School for Social Research, New York
Krystyna Krynicka, wydawca
Ryszard Krynicki, pisarz
Zofia Kulik
Sergiusz Kowalski
Urszula Pieregończuk
prof. Mirosław Bałka, ASP Warszawa
prof. UAM dr hab. Waldemar Kuligowski
prof. UAM dr hab. Krzysztof Podemski
dr hab. Agata Jakubowska UAM
prof. Izabella Gustowska, UAP
prof. Leszek Knaflewski, UAP
dr Aleksandra Ska, Akademia Sztuki Szczecin
dr Jacek Wiewiórowski, UAM
Katarzyna Hołda, artystka, Lublin
Agnieszka Grzybek
Agnieszka Graff
dr hab. Izabela Kowalczyk
Grzegorz Reske, producent Teatr Provisorium / Konfrontacje Teatralne
Marta Keil, East European Performing Arts Platform
Agata Tecl
Agata Teutsch, Fundacja Autonomia
Bartosz Wojcik
Dr Kazik Jędrzejczak, Toronto
Katarzyna Remin, Warszawa
dr Rafał Czekaj, UMCS Lublin
Radosław Łasisz, tłumacz języka francuskiego, absolwent Université Paris 13
Kinga Kulik, Lublin
Dr John Stanley, Toronto
dr hab. Dominika Ferens, Uniwersytet Wrocławski
Piotr Wójtowicz, Fundacja Równość.org.pl
Małgorzata Maciejewska
Katarzyna Remin
Alicja Kawka
Jacek Rachwałd
Agata Czarnacka
Grzegorz Laszuk, Komuna Warszawa
dr Monika Bobako, Pracownia Pytań Granicznych, UAM
Joanna Rajkowska
Monika Kwaśniewska-Mikuła
Kamil Julian, kurator, Warszawa
dr hab. Hubert Czerepok, UAP
dr Halina Wasilewska, UAM
prof. Marek Wasilewski, UAP, redaktor naczelny Czasu Kultury
Tomasz Bazan, Teatr Maat
Roch Dunin-Wąsowicz, Instytut Europejski (doktorant), London School of Economics and Political Science
Anna Grodzka, posłanka
Grzegorz Niziołek
Agata Diduszko-Zyglewska, Stowarzyszenie im. Stanisława Brzozowskiego
Wojtek Diduszko
Teresa Jakubowska, b.przewodnicząca partii RACJA
Lalka Podobińska, Fundacja Trans-Fuzja
Anna R. Burzyńska, redakcja Gazety Teatralnej „Didaskalia”
dr hab. Monika Bakke, UAM
Janusz Majcherek, krytyk teatralny
Agata Bielik-Robson, filozofka
Cezary Michalski, publicysta
Paula Sawicka, psycholog, tłumaczka, pisarka, nauczyciel akademicki
Mirosław Sawicki
Paulina Suszka, dziennikarka
Tomasz Fiałkowski, krytyk
Nina Nowakowska, dziennikarka
Janusz Kijowski, reżyser filmowy i teatralny
Aleksandra Sołtysiak-Łuczak, prezeska stow. kobiet KONSOLA
Krzysztof Hoffman, badacz i krytyk literacki
Joanna Kucharska, studentka UAM
Prof. Jan Woleński, UJ
Ewa Charkiewicz, Fundacja im. Tomka Byry Ekologia i Sztuka, Uniwersytet Wiedeński
Anna Dodziuk
Marek Beylin, publicysta
Dariusz Jabłoński, reżyser, producent
dr hab. Jacek Kochanowski, Uniwersytet Warszawski
Krystyna Bratkowska, wydawca, Wydawnictwo Nisza
Beata B. Nowak, współredaktorka nacz. Zielonych Wiadomości, Fundacji Strefa Zieleni
dr hab. Zofia Kolbuszewska, prof. KUL
Beata Ziemska
Radosław Gawlik, Wrocław
Tomasz Kalbarczyk, Wyższa Szkoła Ekonomii i Innowacji w Lublinie
Maciej Nowak, dyrektor Instytutu Teatralnego
Eva Rufo, aktorka
Wacław Sobaszek, Stowarzyszenie „Teatr Węgajty”
Jacek Kolasa, realizator dźwięku
Erdmute Sobaszek, prezeska Stowarzyszenia „Teatr Węgajty”
Wojciech Kotlarz
dr hab. Andrzej Leder, profesor IFiS PAN
dr Michał Kozłowski, Instytut Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego
Łukasz Szałankiewicz, muzyk
Daniela Popławska, aktorka
Maria Rybarczyk, aktorka
prof. dr hab. Ryszard K. Przybylski, UAM
Krystyna Kofta, pisarka, felietonistka
Michał Kawecki, psychoterapeuta , Szczecin
Włodzimierz Cierpka, psychiatra
Andrzej Turowski, profesor Uniwersytetu Burgundzkiego w Dijon
Daniel Muzyczuk, Kurator, Muzeum Sztuki, Łódź
Anna Bartel- Opryńska, Kongres Kobiet Lubelszczyzny
Krystyna Piotrowska
Grzegorz Gauden
Elżbieta Hołoweńko
Paweł Kopczyński, Dyrektor Artystyczny, Goldfish Studio design & promotion | Kreatywna Agencja Reklamowa
Jacek Poniedziałek, aktor
Prof. Jan Hartman, filozof, bioetyk, członek Komitetu Nauk Filozoficznych PAN
Jakub Karczyński
dr Ewa Majewska, Instytut Kultury UJ/ Gender Studies UW, Warszawa

Lista nader okazała i niezwykle „pożyteczna”…

%d blogerów lubi to: