Jarosław Szarek – z cygarem na workach prochu
„W nocy 27 listopada przytrzymano pod Raciborowicami w powiecie mogilskim wóz dwukonny, na którym znajdowało się 30 sztuk broni z bagnetami, 13 blaszanych puszek na naboje z ostrymi nabojami, 15 ładownic, 7 rzemieni, jedna paczka z pistonami. Człowiek prowadzący wóz uszedł” – donosiła „Gazeta Narodowa” w listopadzie 1863 r. we Lwowie.
Kilka dni później – 1 grudnia – znów „do Żółkwi przywieziono z Mostów broń, która należała do niedoszłych wypraw. Było jej 600 sztuk…”. Trwał swoisty wyścig pomiędzy konspiratorami szmuglującymi broń a policjami i wojskami państw zaborczych, rozpoczęty jeszcze przed wybuchem powstania. Zanim belgijski sztucer czy rewolwer Colt wystrzelił do Moskali gdzieś w Świętokrzyskiem, na Podlasiu czy Żmudzi, przebył długą i niebezpieczną drogę. Musiał pokonać setki kilometrów i przejść przez ręce wielu osób zaangażowanych w ten ryzykowny proceder. Dzięki ich poświęceniu i odwadze wiele powstańczych oddziałów udało się wyposażyć niczym regularne wojsko. Niestety, większość przemycanej broni wpadała w ręce Moskali lub Prusaków czy Austriaków.
Powstańcza kontrabanda
Z jednym z takich transportów wyruszył z Poznania Kazimierz Sczaniecki. Pochodził z wielkopolskiej ziemiańskiej rodziny, a w 1863 r. pełnił wiele misji kurierskich, dostarczał broń, walczył w oddziale płk. Edmunda Taczanowskiego.
Pewnego razu jechał „prostym wozem, na którym były dwa centnary prochu [ok. 100 kg] pod siedzeniem furmana, prócz tego kule i pistolety. Furman, siedząc na prochu, przy przejeździe przez miasteczka lub obok patrolujących żandarmów palił zawzięcie cygara, oczywiście, że to palenie zmniejszało podejrzenie co do przewozu prochu, a o broni nie mogło być mowy, bo pakunki, jakie mieliśmy, nie były zbyt wielkie” – pisał po latach. Tak dotarli bezpiecznie pod Śrem, gdzie zaczynał się pas graniczny i czekała reszta broni – karabiny. Po załadowaniu na przygotowane podwody wyjechali nocą. „Po drodze spotykałem wszędzie na rozstajnych drogach i w miejscach mniej bezpiecznych obywateli lub rządców na koniu, były to nasze czaty, które mi donosiły wszędzie o bezpieczeństwie drogi lub też konieczności zboczenia, do jakiej kryjówki”. Tuż przed granicą podejrzany wóz zauważył również pluton pruskich ułanów. Prusacy ruszyli kłusem i już chcieli dokonać rewizji, gdy powstrzymał ich oficer, rozkazując udać się natychmiast do pobliskiego dworu. Tym razem karabiny i proch dotarły do powstańców.
Takich transportów były setki. Wysyłane przez polskie komitety, lokalne inicjatywy w Prusach i Galicji, zasilały powstańcze partie. Chociaż większość takich ładunków wpadała po drodze, dzięki tym, które dotarły, stale poprawiał się stan uzbrojenia powstańczych partii. Na wiosnę 1863 r. jedynie jedna trzecia z nich miała broń palną, latem – połowa, a jesienią już dwie trzecie. Tylko centralne, główne agencje Rządu Narodowego zakupiły w państwach zachodnich od 70 do 200 tys. karabinów, ale powstańcy nie mieli ich nigdy więcej niż 10 tys.
Co piąty sztucer
Zdzisław Janczewski zaangażowany był w konspirację jeszcze przed powstaniem. Następnie jako powstańczy pośrednik we Wrocławiu zajmował się sprowadzaniem broni. Po aresztowaniu przez Rosjan złożył obszerne zeznania. Ujawnił w nich, że zakupił uzbrojenia dla niemal 100 tys. osób – samych karabinów 76 tys., nie licząc pistoletów i rewolwerów. Z tej liczby Austriacy i Prusacy skonfiskowali 44 tys., natomiast Rosjanie – od 15 do 18 tys. Tym samym do powstańczych oddziałów dotarło zaledwie 17–14 tys., czyli co piąty sztucer. Nierzadko zaledwie dziesiąta część wysłanego transportu trafiała do celu.„Reszta gniła po składach zagranicznych lub dostawała się do rąk pruskich, austriackich i rosyjskich”.
Duże zapotrzebowanie na broń, konieczność zachowania konspiracji kusiły różnorakie indywidua, które wyczuły możliwość łatwego wzbogacenia się na zaopatrzeniu powstańców. Niekiedy oszukiwać próbowali również sami fabrykanci. Rząd Narodowy płacił za towar, biorąc na siebie ryzyko jego utraty. Wytwórcy broni pakowali zatem nieraz wadliwe partie, a zdarzył się wypadek, że raz wysłali nawet same rury gazowe, po czym poinformowali dyskretnie policję. Ta konfiskowała transport, ale gotówka trafiała do nieuczciwego fabrykanta. Takie wypadki też się zdarzały, ale stanowiły margines, a ich sprawcy byli piętnowani i stawiani przed sądem powstańczym.
Aby temu przeciwdziałać, już w kwietniu 1863 r. Rząd Narodowy wydał specjalne rozporządzenie, aby broń kupować od upoważnionych przez niego pośredników. Ich siedziby oplatały Królestwo od Insterburga, Królewca, Lidzbarka, Gdańska, Brodnicy, Inowrocławia, Bydgoszczy, Torunia, Wrocławia po Katowice i Mysłowice w zaborze pruskim. Tamtędy też szedł główny szlak przemytniczy broni, natomiast w Galicji dostarczano je przez Kraków, Rzeszów i Lwów.
Karabin z ogniotrwałej szafy
Z czasem ustanowiono główną komisję do spraw broni w Liège – podległą Wydziałowi Wojny Rządu Narodowego – na czele z Aleksandrem Guttrym z Poznańskiego. Bez wiedzy tej komisji nie można było sprowadzać broni z Belgii, Prus, Anglii i Francji. Między kwietniem a wrześniem 1863 r. komisja kupiła 30 tys. karabinów, które pakowane jako cukier, olej czy wino przesyłano zawiłym szlakiem do Poczdamu, stamtąd do Berlina i przez Magdeburg, Lipsk, Drezno oraz Prusy do Królestwa. Mimo takich wybiegów, rzadko który z tych transportów trafiał do powstańczych partii. Dzięki utworzeniu takiej siatki cena sprowadzanego karabinu spadała z 30 rubli do 20, ale wobec skali konfiskat była to złudna oszczędność. Pomiędzy Liège, gdzie kupowano karabin za 40 franków, a Królestwem jego cena wzrastała czterokrotnie.
Wielu jednak za wszelką cenę chciało przechytrzyć zaborcze policje i wojsko, aby dostarczyć powstańcom tak oczekiwaną broń. Jeden z wrocławskich kupców, niejaki Bloch, wpadł na pomysł konstruowania specjalnych kotłów parowych, które miały być sprzedawane w Łodzi. Okazało się jednak, że to zbyt kosztowny projekt: cena kotła wynosiła bowiem 3 tys. rubli, a mieściło się do niego jedynie 25 karabinów – został więc zaniechany.
Z kolei wiedeński pośrednik Józef Kwiatkowski z pomocą inżyniera Pietraszkiewicza wysłał od lata 1863 r. do końca października prawie 7 tys. karabinów. Najpierw spróbowano w omnibusach z podwójnymi dnami, gdzie mieściło się 25 sztuk. Cena omnibusa – 1000 rubli – okazała się również zbyt wysoka i w ten sposób przesłano niewiele. Doskonale natomiast sprawdził się sposób „na szafę ogniotrwałą”. Kosztowała tylko 150 rubli, a pomiędzy jej podwójne ściany wchodziło 25 karabinów. Dzięki temu rozwiązaniu udało się bezpiecznie dotrzeć do celu wielu transportom.
Ogromną rolę w transporcie broni odegrali kolejarze, których znaczna część była zaangażowana w konspirację. W Galicji było stosunkowo najłatwiej, gdyż wojskowa i cywilna kontrola austriacka, złożona przeważnie z urzędników Polaków wręcz wspierała przemyt. Ważnym szlakiem kontrabandy była Kolej Warszawsko-Bydgoska. Większość pracowników stacji i komory celnej w Aleksandrowie Kujawskim pracowała na rzecz Rządu Narodowego. Dopiero duże aresztowania wśród kolejarzy latem 1863 r. sparaliżowały konspiracyjną siatkę, ale rozbita została dopiero jesienią, gdy zwolniono z pracy prawie wszystkich Polaków. Z kolei na Litwę broń docierała przez Królewiec. Zrezygnowano z dużych dostaw jako zbyt ryzykownych, pakowano karabiny do małych paczek po pięć sztuk i szmuglowano przez stację graniczną w Wierzbołowie. Oblicza się, że kraj wydał na powstanie około 80 mln zł, a jedno z francuskich pismo szacowało, że 130 mln zł, z tego 115 mln zł przyniosły podatki zbierane przez Rząd Narodowy, 7 mln zł konfiskaty rosyjskich kas, a resztę dary i pożyczki.
Stosunki dalece prawidłowe
Tymczasem Kazimierz Sczaniecki, zwolniony w listopadzie 1863 r. z więzienia, trafił do Paryża, gdzie chroniło się coraz więcej powstańców zagrożonych represjami. Jeszcze żywe były echa mowy Napoleona III, w której wspominał o polskiej sprawie, ale „już nikt nie liczył się z deklamacją, poza którą nie przemawiały: huk dział i karabinów”. Tymczasem, jak zapamiętał: „Maszyna puszczona w ruch w Paryżu jako rodzaj reprezentacji Rządu Narodowego funkcjonowała dalej, a nawet biuro rachunkowe, gdzie koncentrowały się wszystkie rachunki pieniężne z całej Polski funkcjonowało znakomicie. Rzecz dziwna, że przy nieładzie, jaki z natury rzeczy musiał panować w ekonomicznej czynności Rządu Narodowego, nadużyć było bardzo mało, a i te nie uszły uwagi biura rachunkowego. A jednak obrót pieniężny i dostawny był bardzo wysoki. Świadczyło to z jednej strony o moralności i zdrowiu społeczeństwa, z drugiej o bardzo czujnej opinii publicznej, która nawet nieraz niewinnych dosięgała. Wątpię, czy podobne stosunki w jakimkolwiek innym kraju byłyby tak dalece prawidłowe jak w Polsce”. Niestety w odniesieniu do współczesnej Polski takich słów nie można już powtórzyć.
Jarosław Szarek
Jarosław Szarek, dr historii, redaktor, publicysta, autor książek „Wojna z narodem”, „Czarne juwenalia”; współautor m.in.: „W cieniu czerwonej gwiazdy. Zbrodnie sowieckie na Polakach (1917–1956)”, „Komunizm w Polsce”, „Droga do niepodległości. Solidarność 1980–2005”; serii książek historycznych dla dzieci „Kocham Polskę”.
Skomentuj