Józef Gawłowicz – Wizyta w Londynie


Juliusz Mieroszewski, angielski korespondent miesięcznika „Kultura”, wyróżniał się siłą perswazji, pięknym językiem i widocznymi gołym okiem kontaktami z elitą anglosaską.” – tak rozpoczyna swoją opowieść o polskim pisarzu emigracyjnym Józef Gawłowicz, wspólnie z Adrianem Pozarzyckim autor niezwykle ciekawej rozprawy „Światłocienie Kopernika”. Książka, zamierzona jako polemika z Arthurem Koestlerem, który przed laty niesprawiedliwie zaatakował Mikołaja Kopernika, opublikowana w 2013 roku przez Wydawnictwo Naukowe  Akademii Morskiej w Szczecinie zawiera cały rozdział, poświęcony kontaktom kapitana Gawłowicza z wielkimi postaciami powojennej emigracji. Za zgodą Autora prezentujemy ten fragment, zachęcając do zdobycia i przeczytania całej książki.

????????????????????

Mój statek o dziwnej nazwie „Transportowiec” pływał pod wspaniałym kapitanem Józefem Miłobędzkim, erudytą i conradystą w jednej osobie. Ukończył szkołę morską w Southampton i znał biegle angielski. Służyłem mu pomocą w hiszpańskim, a z domów zaprzyjaźnionych rodzin z Vera Cruz telefonowałem do Mieroszewskiego w sprawach politycznych. Po pierwszym zaś rejsie przedłożyłem mu prośbę od Kaczorowskiego, żeby spróbował znaleźć producenta nowego typu sekstantu oraz pomógł przy opatentowaniu pomysłu. Mieroszewski – o dziwo – zgodził się bez oporów, tylko poprosił o fachowe tłumaczenie zgłoszenia na angielski, jako że on, publicysta polityczny, nie zna się przecież na nawigacji. Palec boży sprawił, że po dwu rejsach do Meksyku skierowano statek do Londynu, aby zabrać 60 autobusów „Leyland” na Kubę, gdzie sześć lat po rewolucji padała już komunikacja miejska w stolicy tego kraju. Giedroyć, redaktor naczelny „Kultury”, opublikował już jeden mój tekst Chińskie wędrówki, miałem więc oprócz kontaktów telefonicznych niejako rekomendację samego szefa.

Wystosowałem zaproszenie na statek dla Mieroszewskiego i osoby towarzyszącej, którą okazał się Marian Hemar, legenda emigracyjnej poezji znana z zagłuszanych audycji radiowych. Starsze pokolenie – w tym Miłobędzki – znało go również jako autora niezrównanych tekstów kabaretowych jeszcze sprzed wojny, kiedy występował we Lwowie i w Warszawie. Na statek przyszedł elegancki, właściwie wytworny: pelisa, kapelusz, czarne rękawiczki oraz nienaganny garnitur. Co do Mieroszewskiego, to jego strój przypominał ubiór znanego później z filmów kryminalnych porucznika Columbo: podobny przewiewny płaszczyk (był już listopad) i niewyprasowane spodnie, tylko nakrycie głowy – angielski beret odróżniały go od postaci filmowego detektywa. Z jego sposobu bycia wynikało, że nie dba o strój, ale na powitanie pochwalił po wojskowemu mój mundur. Po latach oglądając filmy z Columbo, zapamiętałem jedną scenę, w której siostry zakonne chciały dać porucznikowi cieplejszy używany płaszczyk, zapewniając: „Synu, on jest jeszcze dobry!”.

Trzy statki szkolno-towarowe: „Hutnik”, „Chemik” i „Transportowiec” były zupełnie wyjątkowymi jednostkami w skali całej floty. Oprócz trzydziestoosobowej załogi zabierały w rejs 26 studentów szczecińskiej Szkoły Morskiej (nawigatorów i mechaników), dwu wykładowców oraz odpowiedzialnego za wykształcenie zawodowe kierownika praktyk, którym właśnie zostałem na tym statku. Studenci mieli 13 dwuosobowych kabin z łazienkami i własną jadalnię zamienianą w określonych godzinach na salę wykładową. Idąc na najwyższy pokład do kapitana, pokazałem gościom po drodze statek od środka, informując, że jest on tak uniwersalny, iż do żadnego ładunku nie nadaje się dobrze, ale spełnia nieźle swoją rolę, przygotowując młode kadry morskie. Pochwaliłem się też, że działa na statku studencki kabaret „Delfin”. Mieroszewski był zadowolony, że ten statek w całości zrobiono w szczecińskiej stoczni. Statkowy lunch, czyli wczesny obiad podał nam steward kapitański w apartamentach Miłobędzkiego, gdzie gospodarz zabłysnął polską gościnnością. Znał poezje Hemara i przytoczył fragment:

Pięć lat temu Dymitrow,
Chłop z żelazobetonu,
Wstąpił z wizytą do Moskwy
W przyjaznej pogawerce,
Ze Stalinem, znienacka
Umarł. Na co? Na serce. (…)
Potem, żeby już iść tym
Kardiologicznym saldem,
Pamiętacie jak było
Z towarzyszem Gottwaldem?
Chłop jak byk,
Jedzie na pogrzeb
I wraca jak w bombonierce
Opakowany w trumnie.
Umarł w Moskwie. Na serce.

– Chyba nie deklamujecie tego w waszym statkowym kabarecie? – zapytał Hemar.

– Na razie nie. Ale codzienne polityczne aluzje mają duże powodzenie – odparł kapitan.

Na kawę i kieliszek żubrówki zaprosiłem obu panów do siebie – na tym samym pokładzie kapitańskim sąsiadowały obok lokum dowódcy dwie kajuty: I oficera i moja – kierownika praktyk, o podobnej konstrukcji: salonik z regałem bibliotecznym i sypialnia z węzłem sanitarnym. W jakimś sensie podkreślało to w morskim kraju pozycję zawodową, bo Hemar zadał ciekawe pytanie:

– Jak to się stało, że kapitanowi i panu z takimi poglądami komuniści pozwalają uczyć młodzież?

– Nikt nas pod tym kątem jakoś dotychczas nie sprawdzał. Może to zwykłe przeoczenie – odpowiedziałem, a Mieroszewski dodał:

– Pan Józef jest zakonspirowany jak James Bond: w „Kulturze” drukuje pod pseudonimem.

Po tym wstępie wręczył mi październikowy i listopadowy numer zakazanego pisma z moją nowelką Pamiętnik znaleziony … w Bochni. Nie obawiałem się wpadki, bo opisywane sytuacje w mieleckim liceum mogły się zdarzyć w każdym innym mieście powiatowym, jakim była Bochnia z antykomunistyczną społecznością w województwie krakowskim. Chociaż nad rzeką Rabą leży wioska Gawłówek, gdzie rodzina Gawłowiczów schroniła się przed carem Wszechrosji, uciekając ze Żmudzi po przegranym powstaniu styczniowym (zabór austrowęgierski był znacznie liberalniejszy), zbieżności nazwy wioski z moim nazwiskiem esbecy nie rozkodowali. Ponadto nowelka była wydrukowana pod neutralnym pseudonimem Paweł Sowa. Mieroszewski dołożył mi jeszcze Ewolucjonizm swojego pióra i kilka pozycji Instytutu Literackiego jako lekturę na cały rejs. Hemar zaś podarował tom swoich poezji, a w rewanżu obaj goście dostali ode mnie albumy fotograficzne o Szczecinie. Po tych grzecznościach Mieroszewski poprosił o wyjaśnienie zasady działania sekstantu, aby mógł prowadzić negocjacje patentowe, więc rozwinąłem przywieziony szkic, a ponieważ Hemar patrzył przez ramię, objaśniłem obu panom, jak sekstant mierzy kąty i przyniosłem z kabiny nawigacyjnej statkowy sekstant, aby jeszcze dobitniej wyjaśnić zasadę działania tego niezwykłego instrumentu. Miałem satysfakcję, że dwaj humaniści poznali dokładny instrument do mierzenia kątów, który został wynaleziony przez Newtona w kraju ich osiedlenia.

Ostatni epizod zmienił nastrój naszego spotkania.

– Mam w paczce książek dla pana ciekawostkę – powiedział Mieroszewski: Lunatycy Arthura Koestlera, tyle że angielskie wydanie pod szumnym tytułem The Sleepwalkers. A History of Man’s Changing Vision of the Universe. Jest w tej książce największy, ale haniebny rozdział o Koperniku. Przy okazji dołożył też Galileuszowi, popierającemu Kopernika. Kiedy Gombrowicz wydał po francusku malutką książeczkę Sur Dante, pewien krytyk wyraził się pogardliwie, że książka tego Polaka o Dantem jest haniebna. Co by było, gdybym napisał, że książka tego Węgra o Koperniku jest haniebna?

– Zostałby Pan uznanym nacjonalistą – powiedziałem.

– Właśnie. Tylko że nie znam się na astronomii, więc jeszcze krytycy mogliby znaleźć w mojej wypowiedzi wiele błędów i oskarżyli, że atakuję wielkiego i uznanego pisarza. Pod wpływem przypadkowych lektur o nawigacji wyczuwam w tej książce jakiś ogromny fałsz i uważam, że pan mógłby ten fałsz z hukiem obalić.

– Znam jedną tylko książkę Koestlera Krucjata bez krzyża, którą kiedyś przysłał mi Giedroyć. Interesująca, ale trochę miałka jak na dzieło wielkiego twórcy. Herling Grudziński podjął się tłumaczenia tej niby science fiction, ale daleko jej do książek Lema – odparłem.

– Nie zna pan kuchni politycznej – powiedział Mieroszewski – ta pozycja była bardzo potrzebna we wczesnych latach powojennych. Teraz rzeczywiście wypada blado.

Przeszliśmy więc do twórczości Hemara. Zacząłem, że dla mnie ważna jest jego satyra o „samobójstwie” Fadiejewa i że ja na miejscu pisarza, który dostaje gangsterską „propozycję nie do odrzucenia” oraz rewolwer i butelkę wódki, zdobyłbym tego samego wieczoru dodatkowe naboje i zastrzeliłbym tych najbardziej służalczych czynowników Stalina, a na końcu strzeliłbym do siebie. Hemar odparł, że to zbytnie uproszczenie – w warunkach reżymu w ZSRR taki krok Fadiejewa był też przewidziany i po prostu zdobycie naboi nie było możliwe. Z kolei co do odbioru twórczości poety w zagłuszanym ciągle radiu zeznałem, że duże wrażenie zrobił w kraju jego wiersz Demonstracja, w którym lwowiacy i lwowianki protestują w Moskwie na Krasnym Placu, skandując słowo po słowie, że chcą Lwowa dla Polski oraz Polski we Lwowie. Autor przyjął to z aplauzem, ale racjonalny Mieroszewski zareplikował, że nie możemy domagać się zwrotu Lwowa, tak jak Niemcy nie mogą domagać się zwrotu Wrocławia. Podkreśliłem, że Lwów leży po lewej stronie Bugu, a kulturowo zawsze należał do Polski.

Gdy dyskusja rozkręcała się, Hemar nadmienił o obronie Lwowa przez generała Sikorskiego podczas kampanii bolszewickiej w 1920 roku. Podał wiele szczegółów, których nigdy wcześniej nie słyszałem, jak również przykład na mądrość Piłsudskiego, że chociaż nie przepadał za Sikorskim, to powierzył mu w krytycznym momencie ważny dla sprawy odcinek frontu.

Chcąc wprowadzić trochę luzu, przypomniałem, że podczas drugiej wojny światowej pan generał lubił zamawiać buty u dobrych szewców londyńskich.

– Kupował buty gotowe, ale w dobrym sklepie przy Manchester Square, gdzie ja się również zaopatruję – dopowiedział z uśmiechem Hemar.

Nad naszym spotkaniem zawisła atmosfera konspiracji spotęgowanej przez radość z otrzymanej zakazanej lektury na cały rejs. Wśród tytułów byli zagadkowi Lunatycy Koestlera, którzy zapoczątkowali długoletnią przygodę z Kopernikiem. Żegnając się z gośćmi, poprosiłem ich, żeby mnie podrzucili swoim samochodem właśnie na Manchester Square. Tamże doznałem szoku: na wystawowych manekinach wisiały garnitury, smokingi, fraki i surduty tak wytworne, że podobne widziałem tylko na filmach. Jeden z nich był zielonego koloru w seledynowe prążki, a buty też były z zielonej skóry na cieniutkiej podeszwie, tzw. listku. Cena oczywiście oszałamiająca: 86 funtów szterlingów za komplet (z koszulą i krawatem), a ja miałem przy sobie dwa funty i pięć szylingów. Nie wchodziłem nawet do środka, tylko na pocieszenie przy drugiej ulicy przeczytałem informację, że wstęp do czteropiętrowej galerii Wallace jest wolny. Niestety już kończyli wpuszczanie zwiedzających, ale w późniejszych latach odwiedzałem często ten przybytek sztuki. Tym razem wstąpiłem na najbliższą pocztę i zatelefonowałem do Giedroycia, żeby do Vera Cruz na adres mojej skrytki wysłał między innymi Fragmenty wspomnień Koestlera, bo anons tej książki zauważyłem w listopadowym numerze „Kultury” podarowanej przez Mieroszewskiego. Uznałem, że warto bliżej poznać podziwianego w świecie autora, który pisze źle o komunistach i źle o Koperniku.

Józef Gawłowicz

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

%d blogerów lubi to: